To bardzo bolesny film. Małe miasteczko Sidi Ifni w Maroku, zamożny dom. Ogródek, basen, pełna rodzina, nieopodal morze, na pierwszy rzut oka kraina szczęśliwości. A jednak mały bohater „Anioła nad morzem” niemal wpada w paranoję. Pogrążony w depresji ojciec powierza mu sekret – potworny, nie do uniesienia przez dziecko. Mówi, że wkrótce popełni samobójstwo. Tym jednym zdaniem odbiera synowi dzieciństwo. Chłopiec dzień i noc obserwuje, pilnuje, podgląda. Żyje w nieustannym strachu i niepokoju.
– Scenariusz oparłem na własnych wspomnieniach – przyznaje belgijski reżyser Frederic Dumont. – Mój ojciec cierpiał na depresję, jego humory zmieniały się jak w kalejdoskopie. Kiedy był w dobrym nastroju, stawał się wspaniałym człowiekiem. Gdy wpadał w przygnębienie, życie w domu zamierało. Kiedyś wezwał mnie i oznajmił, że popełni samobójstwo. Kazał mi przysiąc, że nikomu o tym nie powiem. Zapamiętałem tę rozmowę i wiernie przeniosłem ją na ekran. Reszta jest mieszanką faktów i fantazji. Przez tyle lat w mojej pamięci realia przemieszały się z sennymi koszmarami.
Zamykając w „Aniele...” traumę własnego dzieciństwa, Dumont głównym bohaterem filmu uczynił dwunastolatka. Może i dlatego, że to, z czym ludzie dojrzali próbują jakoś walczyć, dla wrażliwego dziecka staje się końcem świata.
Ta historia rozgrywa się w rodzinie, której nikt nie podejrzewałby o patologię. Dumont przypomina, że choroby, frustracje, niespełnione ambicje, niezrozumienie, psychiczne maltretowanie zdarzają się w każdym środowisku. Także tam, gdzie się tego nie spodziewamy.
Reżyser debiutant potrafi zbudować klimat męczarni. Odtworzyć atmosferę udręczenia, życia od ataku do ataku, codziennej niepewności i szczęścia, jakie niosą chwile spokoju. „Anioł nad morzem” to mroczny, pełen niedopowiedzeń film ze świetnymi kreacjami małego Martina Nissena i grającego ojca Olivera Gourmeta, znanego przede wszystkim z filmów braci Dardenne.