Ktoś powiedział, że to najbardziej czeski polski film. I coś w tej diagnozie jest, bo najciekawszy wydaje się w "Maratonie tańca" opis prowincjonalnej rzeczywistości.
W małym, dolnośląskim miasteczku Dąbie odbywa się festyn. To początek kampanii wyborczej polityka Stokrotnego, który ubiega się o fotel senatora RP. A dla mieszkańców okazja nie tylko do zabawy, ale i pozyskania funduszy na spełnienie własnych marzeń. Trwa bowiem konkurs podobny do organizowanych w Ameryce w czasach wielkiego kryzysu lat 30. Pary tańczą do upadłego, co jakiś czas dodatkowo uczestnicząc w wyścigu, po którym odpadają najsłabsi.
Na zwycięzcę czeka nagroda – 50 tysięcy złotych. Ktoś chce te pieniądze przeznaczyć na leki dla chorego dziecka, ktoś inny na spłatę długów miejscowym gangsterom, na szukanie zaginionego męża, na... własny pogrzeb. Przez ekran przewija się gromada ludzi nieszczęśliwych i niespełnionych, próbujących ułożyć własne życie, a ponad wszystkim rozbrzmiewają strofy piosenek śpiewanych z playbacku przez piosenkarkę, która miejscowym wydaje się uosobieniem sukcesu, a naprawdę jest tylko kiepsko traktowaną przez menedżera panienką próbującą nagrać własną płytę.