Ależ oczywiście, że miał. Wszystko ma znaczenie. To kim jesteś, w jakiej rodzinie się urodziłeś, jakie szkoły skończyłeś, czy podano ci życie na talerzu, czy musiałeś o nie walczyć. Ale żeby tłumaczyć niepowodzenia kolorem skóry? Czy pani ma mnie mniej lub bardziej lubić tylko dlatego, że mam czarną skórę?
Podczas rozmów z czarnoskórymi aktorami i reżyserami często słyszę o dyskryminowaniu Afroamerykanów w kinie amerykańskim. Pan jest pierwszym czarnoskórym artystą, który nie oskarża Hollywoodu.
Bronię Hollywoodu. To, co było wczoraj, było wczoraj. Poza tym uważam, że gdyby czarni pisali historię świata, to nie byłoby w niej białych. Każdy opowiada swoją historię. A Hollywood tworzyli biali. My wnieśliśmy do niego niewiele, więc jak możemy mieć pretensje? Hollywood jest zresztą systemem otwartym. Bo kino to biznes, regulowany przez popyt. Nie widzę powodu, by dzisiaj wygrywać cokolwiek, powołując się na niewolnictwo i kolor skóry.
Grał pan w filmach wybitnych artystów: Beresforda, Spielberga, Eastwooda, Darabonta, Finchera. Jak wybiera pan role?
Najważniejsza jest dla mnie historia i to, czy jest w niej bohater, którego rozumiem. Zdarzało mi się, że czytałem świetne teksty, ale zachwycając się nimi, nie znajdowałem w nich roli dla siebie. Wówczas odmawiałem.