Oto scenariusz na hollywoodzki przebój. Młody chłopak z rodziny meksykańskich emigrantów osiadłych w USA marzy o karierze. Nagrywa dwie płyty, ale nikt ich nie kupuje. Śpiewa więc w podrzędnych klubach. Nie ma z czego żyć i chwyta się różnych zajęć. Jego talent w końcu jednak zostanie odkryty. Po latach zdobywa sławę.
Ta historia wydarzyła się naprawdę i o niej jest „Sugar Man". Na przełomie lat 60. i 70. Sixto Rodriguez (takie imię dali mu rodzice, gdyż był szóstym dzieckiem w rodzinie) wydał dwie płyty z balladami w niewielkiej wytwórni z Detroit. Jego teksty pełne cierpkiej obserwacji rzeczywistości nie ustępują songom Boba Dylana, a muzycznie są ciekawsze. Na dodatek Rodriguez dysponuje lepszym głosem, stylem śpiewania przypomina inną sławę – Jose Feliciano.
Nie kopiował nikogo, miał indywidualność, ale musiał utrzymać rodzinę, dbał o edukację trzech córek, dlatego został robotnikiem budowlanym.
Dopiero 20 lat później, gdy jego nagrania dziwną drogą dotarły do RPA, te songi idealnie trafiły w nastroje społeczne w tym kraju. Stał się bardem walki przeciw apartheidowi, choć nikt nie wiedział, kim był i czy jeszcze żyje. Kiedy wszakże w 1998 r. 55-letni Rodriguez przyjechał do RPA, jego koncerty gromadziły po kilkadziesiąt tysięcy ludzi.
Teraz szwedzki reżyser Malik Bendjelloul postanowił odnaleźć Rodrigueza, by opowiedzieć jego niezwykłą historię.