90 lat temu, 17 kwietnia 1923 roku, urodził się Lindsay Anderson (zm. w 1994 roku). Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"
Siwy pan ubrany trochę tak, jakby świat zatrzymał się w latach pięćdziesiątych. Wrażliwa twarz, poczucie humoru, dystans w stosunku do siebie, akcent zdradzający wykształcenie w najlepszych angielskich uczelniach. I to coś, co pozwalało mu natychmiast zjednać sobie zaufanie rozmówców.
Lindsay Anderson od młodości interesował się kinem. Już w czasie studiów w Oxfordzie założył razem z Peterem Ericssonem pismo filmowe "Sequence". Publikował w nim recenzje i sprawozdania z festiwali, a także teksty teoretyczne. Potem w znanym miesięczniku "Sight And Sound" ogłosił manifest "Stand up. Stand up", w którym zaatakował zblazowanych dziennikarzy angielskich i sformułował zasady krytyki zaangażowanej. Nie ukrywał nigdy swej niechęci do recenzentów:
- Oni zawsze zajmują się nie tym, co trzeba - mawiał. - Nie lubię ich, tak jak wszystkich intelektualistów. Gdy o nich myślę, przychodzi mi do głowy zdanie z "Wiśniowego sadu": "Jacy głupi są ci inteligentni ludzie! "
Sam jednak ten zawód uprawiał. Jako dwudziestokilkulatek kibicował włoskiemu neorealizmowi i wygłaszał coraz bardziej radykalne poglądy na temat kina społecznego. A gdy w roku 1957 ukazała się "Deklaracja" - programowa książka angielskich młodych gniewnych, znalazł się w niej również esej Lindsaya Andersona. Jego autor nie był już wówczas tylko teoretykiem kina. Kilka lat wcześniej zaczęła się jego przygoda z filmem. Znajoma - żona dyrektora zakładów mechanicznych w Wakefield zaproponowała, by zrobił film o produkcji transporterów taśmowych w fabryce męża.