Lindsay Anderson, ostatni gniewny

Lindsay Anderson był jedną z legend angielskiego kina, młodym gniewnym. Razem z Karelem Reiszem, Tonym Richardsonem, Jackiem Claytonem tworzył brytyjskie Free Cinema. Był też szalenie sympatycznym, bezpośrednim, ciekawym świata człowiekiem

Publikacja: 17.04.2013 01:01

Lindsay Anderson

Lindsay Anderson

Foto: Archiwum

90 lat temu, 17 kwietnia 1923 roku, urodził się Lindsay Anderson (zm. w 1994 roku). Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"

Siwy pan ubrany trochę tak, jakby świat zatrzymał się w latach pięćdziesiątych. Wrażliwa twarz, poczucie humoru, dystans w stosunku do siebie, akcent zdradzający wykształcenie w najlepszych angielskich uczelniach. I to coś, co pozwalało mu natychmiast zjednać sobie zaufanie rozmówców.

Lindsay Anderson od młodości interesował się kinem. Już w czasie studiów w Oxfordzie założył razem z Peterem Ericssonem pismo filmowe "Sequence". Publikował w nim recenzje i sprawozdania z festiwali, a także teksty teoretyczne. Potem w znanym miesięczniku "Sight And Sound" ogłosił manifest "Stand up. Stand up", w którym zaatakował zblazowanych dziennikarzy angielskich i sformułował zasady krytyki zaangażowanej. Nie ukrywał nigdy swej niechęci do recenzentów:

- Oni zawsze zajmują się nie tym, co trzeba - mawiał. - Nie lubię ich, tak jak wszystkich intelektualistów. Gdy o nich myślę, przychodzi mi do głowy zdanie z "Wiśniowego sadu": "Jacy głupi są ci inteligentni ludzie! "

Sam jednak ten zawód uprawiał. Jako dwudziestokilkulatek kibicował włoskiemu neorealizmowi i wygłaszał coraz bardziej radykalne poglądy na temat kina społecznego. A gdy w roku 1957 ukazała się "Deklaracja" - programowa książka angielskich młodych gniewnych, znalazł się w niej również esej Lindsaya Andersona. Jego autor nie był już wówczas tylko teoretykiem kina. Kilka lat wcześniej zaczęła się jego przygoda z filmem. Znajoma - żona dyrektora zakładów mechanicznych w Wakefield zaproponowała, by zrobił film o produkcji transporterów taśmowych w fabryce męża.

Potem Anderson zrobił wiele filmów reklamowych i instruktażowych: o rolkowym napędzie podnośników taśmowych, o wykorzystaniu transporterów w górnictwie i budownictwie. Ale powoli w tych "dziełkach" zaczął się wykształcać jego własny styl. Filmik zrealizowany z okazji 100 rocznicy powstania gazety "Wakefield Express" portretujący zarazem życie prowincji, zdradzał już temperament przyszłego prześmiewcy. Jeszcze drapieżniejszy okazał się "O, Dreamland" ("O, kraju marzeń") , w którym Anderson pokazał wesołe miasteczko, pełne szmiry, głupoty, bezmyślności i okrucieństwa. Z początku lat pięćdziesiątych pochodzą również "Urodzeni w czwartek" - obraz smutnego świata dzieci kalekich.

Te dokumenty zapowiadały nowy nurt w kinie angielskim - Free Cinema. Przedmiotem obserwacji twórców stawało się codzienne życie zwykłych ludzi w całej swojej szpetocie, smutku, nudzie i znoju. W "Halach targowych w Londynie" Anderson podpatrywał kamerą życie wielkiego bazaru i jego pracowników - nocnych tragarzy. "Chcę, aby ludzie - zwyczajni ludzie, a nie ludzie na szczycie - poczuli swą godność i znaczenie" - pisał w 1957 roku. A później mówił w wywiadzie:

- Formuła Free Cinema była bardzo szeroka. Postulowaliśmy jedynie, by filmowcy utrzymywali kontakt z rzeczywistością, by przeciwstawiali się uproszczonej wersji Wielkiej Brytanii. Nie tylko współczesnej, także dawnej. Dlatego mieściły się w tym nurcie filmy tak różne jak "Miłość i gniew", "Z soboty na niedzielę", "Samotność długodystansowca", "Tom Jones".

Richardson, Clayton, Reisz mieli już za sobą debiuty fabularne, Anderson ciągle czekał. Miał dość dokumentu, a telewizja stawała się coraz bardziej komercyjna i odrzucała ambitne tematy. Zwrócił więc się ku teatrowi. Przyjaciele zaprosili go do reżyserowania w Royal Court Theatre (potem został dyrektorem artystycznym tego teatru) . Jego pierwszą realizacją teatralną był "Błękitny patrol" Willisa Halla. Wystawiał klasykę i dzieła współczesne. Tam zetknął się także z dramatami młodego angielskiego pisarza Davida Storeya, który chętnie penetrował środowisko robotnicze, opisywał cenę, jaką trzeba zapłacić za awans społeczny i miraż lepszego życia. W tej prozie zainteresowała go szczególnie subtelność i emocjonalność tak obca chłodnej literaturze angielskiej.

Właśnie na podstawie powieści Storeya "Sportowe życie" Anderson nakręcił swój pierwszy film fabularny. Człowiek z przedmieścia, awans społeczny - to było to, co go pasjonowało. Ale w drugim filmie z tego tematu zrezygnował. Akcja "Jeżeli... " toczyła się w elitarnej, angielskiej szkole o 500-letniej tradycji, w której represjonowany jest każdy przejaw indywidualizmu mogący zagrozić dyscyplinie lub zachwiać niezmienną od wieków strukturą.

- Angielską szkołę zawsze widziałem jako symbol zatwardziałego poczucia brytyjskiej hierarchii, dominacji świata zachodniego i autorytatywności. Film więc nie mógł się skończyć inaczej niż rozpętaniem wszystkich tłumionych sił.

"Jeżeli... " powstało w czasie, gdy przez Europę przetaczały się fale buntów młodzieżowych. "Zabrania się zabraniać" - głosiło hasło wypisywane na murach przez francuskich studentów. Film Andersona "wstrzelił się" w owe niepokoje, został zauważony przez publiczność i nagrodzony Złotą Palmą w Cannes.

Anderson uważał, że mimo upływu czasu nic się w szkolnictwie angielskim nie zmieniło, że nadal system edukacyjny sankcjonuje społeczne podziały. Chciał wrócić po dwudziestu latach do tego samego gimnazjum z tymi samymi aktorami, by zobaczyć, jaką drogę przeszli bohaterowie od tamtego czasu. Ale nie mógł zdobyć na ten film pieniędzy.

W 1973 roku na ekrany wszedł następny obraz Andersona "Szczęśliwy człowiek". Ulubiony aktor reżysera Malcolm McDowell, który w "Jeżeli... " grał młodego buntownika-marzyciela, tutaj objawił się już jako człowiek dorosły. Anderson opowiadał:

- Zaczęło się właśnie od McDowella. To on naszkicował swoje przeżycia z czasów, kiedy był sprzedawcą kawy. Pomagał mu scenarzysta David Shervru, ale tekst zapowiadał typową angielską komedyjkę. Przekazałem im swoje sugestie, świadomie wykorzystałem motyw Kandyda, muzyka Allana Price'a nadała całości nastrój brechtowski.

Po raz trzeci jego ulubiony bohater ożył w "Szpitalu Britannia", pochodzącym z 1982 roku. Inspiracją dla tego filmu stał się zamieszczony w "Daily Mirror" reportaż z manifestacji związkowej w londyńskim szpitalu "New Charing Cross". Ale przecież szpital Britannia to chora, skorumpowana Anglia.

Bywa tak, że w miarę upływu czasu ludzie chcą spojrzeć na życie z innej perspektywy. Mniej obchodzi ich zgiełk świata, walka, ambicje, zaczynają zagłębiać się w siebie, szukać wartości ponadczasowych. I w 1987 roku Anderson zaprezentował podczas festiwalu canneńskiego film inny od wszystkiego, do czego widza przyzwyczaił. Choć i tu płynął pod prąd. Pokazał na ekranie coś, co dla kina jest w swej istocie mało atrakcyjne i dość ryzykowne: starość. Portretując schyłek i czekanie na śmierć, zrobił film o sile życia, o potrzebie zrozumienia i akceptacji, o pięknie uczuć, które może towarzyszyć człowiekowi w każdym wieku. A wreszcie o nadziei, która sprawia, że warto czekać na sierpniowe wieloryby, co przypływając do brzegu sprawiają, że ludziom przytrafiają się rzeczy niezwykłe. W tym filmie pożegnały się z widzami dwie wspaniałe aktorki - Lillian Gish i Bette Davis.

Lindsay Anderson wyreżyserował ponad 30 sztuk teatralnych, kilkanaście filmów dokumentalnych, kilka fabularnych. Kochał życie, ale - wbrew pięknemu zdaniu, że każdy czas jest swój - był jakby kimś z nieco innej epoki. Sam przyznawał:

- Nie umiem chyba robić kariery. Są reżyserzy, którzy uwielbiają negocjacje z producentami. Ja nie jestem w tym dobry. Zresztą jeśli robi się filmy, które nie przynoszą wielkich pieniędzy, to trudno liczyć na dużą liczbę propozycji. A poza tym moja wrażliwość, moja percepcja świata nie przystaje do dzisiejszych nastrojów społecznych. Często drażnię zarówno publiczność, jak i krytyków. Uważam, że biorąc pod uwagę to i jeszcze mój cholerny charakter - i tak nakręciłem dużo filmów.

To był jego świadomy wybór. Nigdy tak naprawdę nie zerwał z ideami, jakie wyznawał będąc "młodym gniewnym". Mawiał:

- To nieprawda, że z młodych gniewnych wyrastają starzy sfrustrowani. Z nich wyrastają starzy konformiści. Ja, niestety, nie jestem konformistą. Gdybym był, gdybym wpisał się w nurt komercyjny, pewnie zrobiłbym większą karierę. Ale cóż, nie mogę. Pewien grecki filozof powiedział, że charakter to przeznaczenie. Jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Ja też nie wybierałem sobie tego, żeby być niezależnym i niepopularnym. Po prostu taki jestem. Nie umiem być inny.

Wrzesień 1994

Film
„28 lat później”. Powrót do pogrążonej w morderczej pandemii Wielkiej Brytanii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu