60 lat temu, 23 kwietnia 1953 roku, miała miejsce premiera klasycznego westernu "Jeździec znikąd". Fragmenty tekstu z archiwum tygodnika "Plus Minus"
Dwie premiery sprzed paru lat potwierdzają i poniekąd tłumaczą nieprzemijającą żywotność gatunku. Pierwszy z tych filmów, „3: 10 do Yumy” Jamesa Mangolda, odwołuje się do legendarnego westernu Delmera Davesa z 1957 roku z Glennem Fordem i Vanem Heflinem, których w nowej wersji zastąpili Russell Crowe i Christian Bale. Drugi, „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” wyreżyserowany przez Nowozelandczyka Andrew Dominika, stanowi natomiast kolejną pozycję na długiej liście obrazów poświęconych legendarnemu bandycie, który w latach 70. XIX wieku stał się zmorą maszynistów z kompanii kolejowej Union Pacific i woźniców dyliżansów przemierzających zachodnie terytoria USA. (...)
Dżentelmeni z rewolwerami
„3: 10 do Yumy” i „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa” przypominają aż nadto dobitnie, że choć western może być osadzony w konkretnych historycznych czasach, zwykle w schyłkowym okresie ekspansji na zachód, gdzieś pomiędzy wojną secesyjną a 1900 rokiem, siły żywotne czerpie z podlanej romantycznym sosem mitologii Dzikiego Zachodu. Ta zaś na długie lata skodyfikowana została w rozchodzących się jak świeże bułki tzw. dime novels (krótkich powieściach za dziesiątaka), które począwszy od lat 60. aż do 1889 roku ukazywały się co tydzień nakładem oficyny Erastusa Beadle’a. Wydawnictwo to było w Ameryce tym, czym sto lat później mieli się stać komiksowi potentaci Marvel Comics i DC Comics, i nie na darmo w sukcesie rynkowym Beadle’a upatruje się narodzin współczesnej kultury masowej. Mógł obśmiać książki Beadle’a i podobnych mu wydawców Elliott Silverstein w rozkosznej skądinąd parodii „Cat Balou” (1965), jednak – jak nie bez lekkiej ironii wyłożył to sam John Ford w świetnym filmie „Człowiek, który zabił Liberty Valance’a” (1962) – jeśli chce się w sposób zajmujący opowiadać o Dzikim Zachodzie, a ma się do wyboru prawdę albo legendę, zawsze należy stawiać na legendę.
Jak napisał zmarły w 2007 roku ceniony historyk Arthur Schlesinger Jr., atrakcyjność westernu jako „prominentnego wkładu Ameryki do historii kina” polega na tym, że nie jest on pracą magisterską z historii, lecz kinem akcji z mocno wyeksponowanymi elementami romantycznej przygody, tragedii, melodramatu i moralitetu.W 1954 roku – a więc w szczytowym dla westernu okresie, znaczonym takimi wybitnymi obrazami, jak „Złamana strzała”, „W samo południe”, „Jeździec znikąd”, „Vera Cruz”, a tuż przed premierami „Człowieka z Laramie”, „Blaszanej gwiazdy”, „3: 10 do Yumy”czy „Rio Bravo” – w klasycznym eseju „The Gentleman with a Gun” Robert Warshow z ogromną wnikliwością napisał, że „westerny zamieniły masowego widza w konesera, który przyjemność czerpie z tropienia drobnych zmian, jakim poddawany jest doskonale znany mu materiał”.
Tych zmian i korekt westernowych schematów w tamtym okresie rzeczywiście było bez liku, dość wspomnieć o słynnym strzale w plecy w wykonaniu Gary’ego Coopera w „W samo południe” Freda Zinnemanna, który był dla bardziej konserwatywnej widowni aktem wręcz obrazoburczym.