Jest rok 2001. Facet w średnim wieku, w dżinsach, czarnym półgolfie i drucianych okularach, w siedzibie Apple, przedstawia urządzenie, które ma zrewolucjonizować życie milionów ludzi: iPoda. Dostaje olbrzymie brawa. Jest niemal pół-Bogiem.
Zbuntowany wizjoner
Potem cofamy się ponad ćwierć wieku. Steve Jobs ma gęstą, czarną czuprynę, brodę, niespełna 20 lat i głowę pełną szalonych pomysłów. Po półrocznym zaledwie studiowaniu rzuca Reed College w Oregonie, wraca do rodzinnej Kalifornii, w firmie Atari programuje gry komputerowe, odbywa podróż do Indii. Uczy się być sobą. Marzy, wspomagając się LSD.
Po powrocie do kraju jest już zdecydowany. W garażu rodziców zakłada firmę. W czasach, gdy komputery wyglądają jak szafy, z kilkoma przyjaciółmi prezentuje małą skrzyneczkę. Komputer osobisty. To początek drogi do spełnienia marzeń. Odtąd będzie tak zawsze.
Elektronika stanie się dla Jobsa przedłużeniem człowieka. Konstruktor, który narodził się w garażu, wpłynie na styl życia, sposób komunikowania się i spędzania czasu milionów ludzi. W 1980 roku firma Apple wchodzi na rynek i zostaje wyceniona na 1,2 mld dolarów. Jest okazała siedziba w wieżowcu z metalu i szkła i John Sculley, którego z PepsiCo na prezesa zarządu Jobs podkupuje słynnym pytaniem: „Wolisz zmieniać świat, czy do końca życia sprzedawać słodzoną wodę?”
Kilka lat później po konflikcie ze Sculleyem Jobs odejdzie z firmy. Założy NeXT, a od George'a Lucasa odkupi za 5 mln dolarów studio produkujące filmy animowane. Tego w filmie nie zobaczymy, ale to przecież narodziny Pixara, gdzie animacje „Toy Story”, „Iniemamocni”, „Gdzie jest Nemo?” okażą się kurą znoszącą złote jaja. Jak wszystko, czego dotknął się Jobs. Ale w 1996 roku wróci do Apple. Wprowadzi na rynek iMaca, iPoda, iPada.