Ma 44 lata, ale zachował twarz i posturę 20-latka. A więc wieczny chłopiec? A może nowoczesny facet na luzie, w dżinsach i T-shircie? Nie. Wes Anderson wygląda jak stremowany maturzysta, który wbił się w brązowy, przymały, staroświecki garniturek.
– Nie jestem na Facebooku, nie tweetuję. Za dużo czasu spędziłbym na przepisywaniu tych kilkudziesięciu znaków, zanim wreszcie nacisnąłbym: „Wyślij" – przyznaje.
A jednak ten trochę niedzisiejszy, niemodny mężczyzna jest fascynującym artystą. I gejzerem wyobraźni.
Do polskich kin wchodzi właśnie jego „Grand Budapest Hotel".
– Chciałem zrobić film europejski – mówił mi podczas ostatniego festiwalu berlińskiego. – W paryskiej księgarni trafiłem na „Niecierpliwość serca" Stefana Zweiga. Przerzuciłem kilka stron i zakochałem się. Potem jeszcze przeczytałem jego „Dziewczynę z poczty", gdzie bogata ciotka zabiera skromną dziewczynę pracującą na poczcie do luksusowego hotelu. Spodobał mi się też pomysł Zweiga, że historię opowiada narratorowi postać, którą spotyka na swojej drodze. To wszystko zainspirowało mnie do napisania „Grand Budapest Hotel".