Reminiscencje pooscarowe

Medialny szał pooscarowy już nieco minął, więc i ja postanowiłem zabrać głos w sprawie, dla niektórych, najważniejszej nagrody filmowego świata - pisze Piotr Kletowski.

Aktualizacja: 29.03.2014 09:24 Publikacja: 29.03.2014 09:00

Twelve Years a Slave (Zniewolony), zdj. Sean Bobbitt, reż. Steve McQueen; Polski dystrybutor: Monoli

Twelve Years a Slave (Zniewolony), zdj. Sean Bobbitt, reż. Steve McQueen; Polski dystrybutor: Monolith Films Sp. z o.o.

Foto: Camerimage

Red

Osobiście uważam jednak canneńskie Złote Palmy za autentyczny probierz wielkości filmowego twórcy, ale często bywa i tak, że triumfatorzy oscarowej gali dublują swoje sukcesy w czasie gali canneńskiej i odwrotnie. Wystarczy przywołać Federico Felliniego – rekordzistę w zdobywaniu Oscarów, a przecież i zdobywcę Złotej Palmy za „Słodkie życie" (zresztą i za „Słodkie życie", z 1960 r., skosił był i nagrodę Amerykańskiej Akademii Filmowej). Nie bez kozery przywołuję w tym miejscu Felliniego, bo jego uzdolniony epigon – Paolo Sorrentino zdobył Oscara dla najlepszego filmu zagranicznego, za świetny obraz „Wielkie piękno" (choć z filmu, zwłaszcza z finałowej sceny wynika, że raczej chodzi o „wielką piękność"). Bardzo chciałem, by właśnie  ten film dostał statuetkę Amerykańskiej Akademii Filmowej (i dostał), jak i chciałem, by inny Włoch, ale już Italoamerykanin – Martin Scrosese – otrzymał Oscara za najlepszy film Wilk z Wall Street, bo według mnie był to najlepszy film amerykański mijającego roku.

 

Nie chcę oczywiście powiedzieć, że Zniewolony McQueena nie zasłużył na statuetkę. Jak najbardziej tak, zwłaszcza, że został zrealizowany w dość przewrotny sposób (by podkreślić grozę sytuacji bohatera – Murzyna, który zostaje zniewolony i staje się niewolnikiem), McQuuen zaangażował najpopularniejszych, najlepszych (i, co nie pozostaje bez znaczenia) najprzystojniejszych aktorów „aryjskich" – do ról plantatorów z Południa. Tak więc właściciele niewolników mają twarze (i ciała) Brada Pitta, Benedicta Cumberbatha i – przede wszystkim (bo on jest prawdziwym „diabłem wcielonym") Michaela Fassbendera. Taka strategia daje oczywiście wspaniałe rezultaty – przeżywamy szok, kiedy widzimy, że nasi idole są w filmie „tymi złymi" (a pośrednio również, potomkami „tych złych"). Ale Zniewolony jest jednak filmem nieco zbyt dydaktycznym (zresztą będą go pokazywać w amerykańskich szkołach, jako ilustracje lekcji o niewolnictwie), żeby nie powiedzieć wykalkulowanym. Pozostaje jednak w tyle za arcydziełem McQueena – bressonowskim z ducha Głodem, który był prawdziwym peanem na cześć osobistej wolności człowieka.

Wracając jednak do Sorrentino i Scorsese. Po pierwsze Sorrentino. Ten ciekawy reżyser, którego może trudno byłoby nazwać wybitnym, do czasu Wielkiej piękności miał na koncie dwa ciekawe filmy: poruszające Skutki miłości – studium opętańczej miłości bogatego starszego mężczyzny do młodej barmanki, oraz Boskiego – brawurowy film na temat życia Andreottiego – wieloletniego przywódcy włoskiej Chadecji – dla jednych „Belzebuba", dla drugich „Mojżesza", który przeprowadził Włochy przez zimną wojnę. Sorrentino, jak wielu ciekawych reżyserów europejskich, właściwie nie ma swego stylu (ale jest tego świadom i nie kryje w ogóle swej epigońskiej strategii). W Skutkach miłości podszywa się pod Antonioniego i (po części) pod Viscontiego, w Boskim składa hołd politycznemu kinu akcji z lat 70., zwłaszcza kinu Elio Petriego, sprytnie podpatrując również filmowe chwyty Stanleya Kubricka. Wielkie piękno, to oczywiście Słodkie życie Revisted, Sorrentino – wykorzystując swoje mistrzowskie medium aktorskie, genialnego amatora Toniego Servillo (który grał również w Skutkach... i Boskim) – parafrazuje film swego wielkiego poprzednika, realizując swego rodzaju filmowy palimpsest. Nakłada niejako sceny z filmu Felliniego na współczesny Rzym, sprawdzając tym samym co zostało z obrazu społeczeństwa rzymskiej society czasów włoskiego „Cudu Ekonomicznego", w dzisiejszym, rzymskim „high lifie". I okazuje się, że właściwie czas stanął w miejscu. Że współczesnego burżuja tak samo męczy bezsens egzystencji, że tak samo szuka impulsów (seksualnych, estetycznych, religijnych), by obudzić się z tego „snu na jawie". I tak samo tylko sztuka może go wyzwolić (choć na kró

tko) z egzystencjalnego kociokwiku. Ale „epigońska strategia" Sorrentino polegająca na „mówieni Antonionim, Fellinim, Petrim" tyle że o współczesnych czasach, miejscami odrywa się od niewolniczej „kopistyki" i szybuje w swym własnym, zaskakującym kierunku. I tak finał Wielkiej piękności, zrównujący duchowe piękno (pozornie groteskowej zakonnicy, która umiera wspinając się na kolanach po stromych schodach) i piękno fizyczne (cudownej dziewczyny z młodości bohatera, którą ten przywołuje w swych wspomnieniach), wywyższa ten film ponad poziom genialnej „kalki" Słodkiego życia, w którym Fellini oddawał cześć jedynie pięknu fizycznemu (we wspaniałej finałowej scenie na plaży), powątpiewając w istnienie piękna duchowego (zdyskontowanego w ironicznej sekwencji „objawienia"). Sorrentino jakby „poprawiał" Felliniego, mówiąc o konieczności poszukiwania duchowości, nawet jeśli ociera się to o śmieszność i autoparodię.

Wielkim przegranym Oscarów był natomiast Wilk z Wall Street. Film wirtuozerski. Nie tylko od strony formy, w kreacji której, jak podkreślało wielu krytyków, Scorsese wraca do reżyserskiej brawury Chłopców z ferajny (swoją drogą to, że Scorsese nie dostał za ten film Oscara, w kategorii reżyserii, wystawia na szwank profesjonalizm amerykańskich akademików filmowych). Przede wszystkim jest to film, który wpisuje się w wielki temat kina Martina Scorsese:  starcie duchowości i cielesności, albo inaczej, idealizmu i pragmatyzmu. Od swego pierwszego filmu Ktoś tam puka do mych drzwi, oraz Nędznych ulic, przez Taksówkarza, a przede wszystkim Wściekłego byka (wciąż najlepszy swój film), po Chłopców z ferajny, Kasyno i Aviatora, (a w jakimś sensie również problem ten porusza i opus magnum Scorsese: Ostatnie kuszenie Chrystusa) ten mistrz kina zadaje proste pytanie: czy można żyć w świecie materialnym, kierując się zasadami dobra, sprawiedliwości, moralności. I odpowiedź Scorsesego jest prosta i dość zaskakująca: oczywiście że nie można, a nawet, jeśli chce się ów świat zdobyć, trzeba żyć niejako wbrew wartościom. Tyle tylko,  że – co pokazują brawurowe filmy Scorsese – owych „wartości" się nie przeskoczy – bo albo dadzą o sobie znać w sumieniu bohatera („Nie jestem zwierzęciem, jestem człowiekiem" – ryczy Jacke La Motta w finale Wściekłego byka), albo zmaterializują się w postaci agenta FBI, z ramienia państwa zamykającego oszusta w więzieniu (jak ma to miejsce w Wilku).

Wilk jest jednak filmem nieco innym, niż „filmowe kazania" Scorsesego z lat poprzednich. Wprowadza bowiem element „karnawału" do świata przedstawionego filmu. Główny bohater obrazu – z dezynwolturą grany przez Di Caprio – to w gruncie rzeczy sympatyczny typ, wykorzystujący w pełni swój spryt, pewność siebie i odwagę, a też i pazerność swych bliskich. Jest rekinem, jest „diabłem", ale wzbudza sympatię. Nie jest ponurym sadomasochistą w typie La Motty (do postaci którego, ale na zasadzie a rebours odnosi się postać Jordana Belforda) ale „równym gościem", który nawet po wszystkich przejściach nie traci ani na chwilę naszej sympatii. Wilk z Wall Street jest

w jakimś sensie filmem niemoralnym, Scorsese wyśpiewuje w nim swoją wersję „Sympathy for the Devil", czyni to, jakby chciał powiedzieć, że i zło musi nas, od czasu do czasu, zawieść na pokuszenie. Bo inaczej całe dobro, zbawienie, „wieczność" nie jest w stanie nam się objawić. Scorsese, który porzucił stan duchowy, by realizować filmy, wciąż pozostał kaznodzieją. Szczęśliwie jednak swoje kazania wkłada w najwspanialsze amerykańskie kino II połowy XX wieku, i nie – jak straszliwi dogmatycy – chłoszcze nas obrazami upadku i kary, lecz jak wielcy ojcowie kościoła, wie dobrze, że bez zła nie ma dobra. I na odwrót.

Szkoda więc, że Wilk... obszedł się smakiem po Oscarach, ale nic to, ważne, że powstał film, który udowadnia, że Martin Scorsese jest najwybitniejszym reżyserem amerykańskim, który wie, że „kościół kina", często bardziej niż prawdziwe kościoły, jest dziś właściwym miejscem do mówienia o zbawieniu.

Osobiście uważam jednak canneńskie Złote Palmy za autentyczny probierz wielkości filmowego twórcy, ale często bywa i tak, że triumfatorzy oscarowej gali dublują swoje sukcesy w czasie gali canneńskiej i odwrotnie. Wystarczy przywołać Federico Felliniego – rekordzistę w zdobywaniu Oscarów, a przecież i zdobywcę Złotej Palmy za „Słodkie życie" (zresztą i za „Słodkie życie", z 1960 r., skosił był i nagrodę Amerykańskiej Akademii Filmowej). Nie bez kozery przywołuję w tym miejscu Felliniego, bo jego uzdolniony epigon – Paolo Sorrentino zdobył Oscara dla najlepszego filmu zagranicznego, za świetny obraz „Wielkie piękno" (choć z filmu, zwłaszcza z finałowej sceny wynika, że raczej chodzi o „wielką piękność"). Bardzo chciałem, by właśnie  ten film dostał statuetkę Amerykańskiej Akademii Filmowej (i dostał), jak i chciałem, by inny Włoch, ale już Italoamerykanin – Martin Scrosese – otrzymał Oscara za najlepszy film Wilk z Wall Street, bo według mnie był to najlepszy film amerykański mijającego roku.

Pozostało 87% artykułu
Film
„28 lat później”. Powrót do pogrążonej w morderczej pandemii Wielkiej Brytanii
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Film
Rekomendacje filmowe: Wchodzenie w życie nigdy nie jest łatwe
Film
Kryzys w polskiej kinematografii. Filmowcy spotkają się z ministrą kultury
Film
Najbardziej oczekiwany serial „Sto lat samotności” doczekał się premiery
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Film
„Emilia Perez” z największą liczbą nominacji do Złotego Globu