Opublikowana w 1930 roku powieść Williama Faulknera „Kiedy umieram" zawsze uchodziła za niefilmową. To historia farmerskiej rodziny z południa Stanów, która przez kilka dni wiezie do Jefferson ciało zmarłej matki, Addie, by pochować ją w rodzinnym mieście. Na książkę składa się wiele porwanych monologów samej Addie, jej przyjaciół, jej bliskich, także ludzi, których kondukt pogrzebowy spotyka na swojej drodze.
Dopasowując się do sposobu narracji Faulknera, James Franco opowiedział historię rodziny Bundrenów w sposób dla kina niekonwencjonalny. Wykorzystał doświadczenia, jakie stosują choćby Peter Greenaway czy Mike Figgis. Co jakiś czas na podzielonym ekranie widzimy różne obrazy: pejzaż i zbliżenie, to samo zdarzenie oczami różnych bohaterów lub twarze ludzi ze sobą rozmawiających. Bywa, że oba obrazy są równie ważne lub nieznacznie się uzupełniają czy powielają. Montaż pozwala zachować Faulknerowską narrację, złożoną z pociętych epizodów. Nastrój podkreślają też świetne zdjęcia Christiny Voros.
Ów częsty podział ekranu nie jest wyłącznie chwytem formalnym. Podkreśla samotność bohaterów. Ludzi, którzy są członkami rodziny, a jednak żyją jakby osobno, nosząc swoje tajemnice. Za wozem, na którym jedzie ciało matki, idą mąż zmarłej i jej czworo dzieci. Cash w domu sklecił trumnę. Darl grany przez samego Jamesa Franco to nadwrażliwiec na pograniczu choroby umysłowej, Dewey ukrywa przed rodziną ciążę. Jewel ma poczucie odrębności, bo jest owocem romansu matki z miejscowym kaznodzieją. Jest jeszcze najmłodszy Vardaman i i stary ojciec, uparty, zdeterminowany.
Franco rejestruje ich rozmowy, ale też myśli, które podpowiada głos z offu. Realizm tej opowieści przełamuje, pokazując zmarłą Addie, która też patrzy prosto w kamerę i wygłasza swoje kwestie.