Dawno nie wyszłam z kina tak poruszona. Po „Dwóch dniach, jednej nocy" braci Jeana-Pierre'a i Luca Dardenne'ów nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Tak samo czułam się kiedyś, gdy obejrzałam nasz „Plac Zbawiciela". Bo może losy zwyczajnych ludzi, którzy nie dają sobie rady z życiem, osamotnieniem i kryzysową codziennością, poruszają bardziej niż historie rekinów giełdowych czy skorumpowanych polityków.
„Dwa dni, jedna noc" to historia Sandry, matki dwojga dzieci, która po wyleczeniu depresji wraca do firmy zatrudniającej zaledwie 16 osób i dostaje wymówienie. Jej kolegów spytano, czy ma zostać, ale wtedy kierownictwo będzie musiało cofnąć wszystkim po tysiąc euro premii. Tylko dwie osoby opowiedziały się za Sandrą. Jednak jej przyjaciółka udowodniła, że pracownicy byli zastraszani przez szefa, głosowanie ma więc być powtórzone w poniedziałek rano. Sandra ma dwa dni, aby skontaktować się z kolegami i prosić, by pozwolili jej zostać, zrzekając się premii. Potrzebuje dziewięciu głosów z 16.
Sandrę, wspaniale zagraną przez Marion Cotillard, wspiera mąż. Bez jej pensji nie spłacą kredytu za mieszkanie, wrócą na zasiłek. Pukanie do drzwi kolegów jest upokorzeniem. Sandra czuje się jak żebrak. Czasem spotyka się z agresją, czasem z rozpaczliwymi tłumaczeniami tych, dla których premia oznacza zapłacenie rocznych rachunków za elektryczność czy czesnego dzieci w szkołach. Ale czasem poznaje ludzką solidarność.
W filmach braci Dardenne nie można liczyć na happy end, ale po tych dwóch dniach Sandra stanie się silniejsza.