– Każde pokolenie przetrawia tę wojnę na swój sposób – mówi „Rzeczpospolitej" reżyser Michał Rogalski, który pracował m.in. przy serialu „Czas honoru". – Inaczej rozliczali się z nią ludzie, którzy ją przeżyli, inaczej opowiadały o wojnie ich dzieci, jeszcze inaczej patrzą na tamten czas kolejne generacje. My dziś staramy się dezawuować mity i omijać uproszczenia.
W „Letnim przesileniu" nie ma scen batalistycznych, czołgów, ciał rozrywanych przez wybuchy na polu bitwy, domów zamieniających się w gruzowiska. A mimo to wojnę czuje się tu w każdym kadrze. Rogalski zrobił film o czasie, kiedy przestają obowiązywać normy moralne, wygrywają ideologia i strach, a życie człowieka przestaje się liczyć.
Daleko od frontu
Jest rok 1943. Zwyczajna polska wieś z dala od linii frontu.
– Odnalazłem stare rodzinne zdjęcia: wypłowiałe i porozrywane, cudem ocalałe z piwnicy zasypanej w czasie powstania warszawskiego – opowiada reżyser. – Dziadek, babcia i bardzo mały wówczas mój ojciec kąpią się na nich beztrosko w Świdrze. A na odwrocie widnieje data 25 czerwca 1943 roku. Oglądając te fotografie, pomyślałem, że przecież w czasie wojny życie całkiem się nie zatrzymało. Jak pisał Edelman: „w getcie też była miłość".
W „Letnim przesileniu" życie toczy się więc w miarę normalnie. Ale we wsi jest posterunek żandarmerii, na stacji kolejowej zaś zatrzymują się pociągi jadące do obozów koncentracyjnych. Po peronie walają się walizki zabierane więźniom przez Niemców, a od czasu do czasu żołnierze urządzają polowanie na zbiegów z transportów.