Tak jest i w filmie „David Lynch, żyć sztuką”, półtoragodzinnym dokumencie, w którym niespiesznie opowiada historię swego życia malując w swej garażo-pracowni obrazy i od czasu do czasu biorąc na kolana swoją 5-letnią córeczkę, której zresztą dedykowany jest ten film.
– Czasami trzeba narobić wiele bałaganu, popełnić wiele błędów, żeby odnaleźć to, czego się szuka – mówi 71-letni dziś Lynch.
Przywołuje lata swojego szczęśliwego – jak twierdzi wielokrotnie – dzieciństwa w Montanie, a potem Idaho. Czuł, że był kochany, nie słyszał by rodzice kiedykolwiek się kłócili.
Jako dziecko ciągle rysował, matka zabroniła mu więc kupować kolorowanki, by go nie ograniczały i nie zabijały kreatywności.
W zabawach z kolegami pobrzmiewały echa niedawno zakończonej wojny – rysowali i konstruowali karabiny i samoloty, ale były też całkiem beztroskie chwile, gdy pluskał się z kolegą w dole-basenie napełnionym wodą przez rodziców. Pamięta, że przez wiele lat jego świat ograniczał się do kilku ulic.