Akcja rozpoczyna się pod koniec XIX wieku. Na wyspę u wschodnich wybrzeży Ameryki przypływają szalupą dwaj latarnicy. Widzimy ich w czarno-białym obrazku, a zdjęcia budzą skojarzenia z „Idą” i „Zimną wojną”. Może nie wyłącznie, bo reżyser filmu Robert Eggers deklaruje się jako fan „Nosferatu” Murnaua. Ale sukces Pawła Pawlikowskiego i jego operatora Łukasza Żala z pewnością zachęcił twórców głównego nurtu do formalnych ekstrawagancji.
Pawlikowski i Żal to nie pierwsi Polacy, którzy inspirują filmowców za oceanem. Martin Scorsese powtarza, że jego artystyczne horyzonty poszerzyła Polska Szkoła Filmowa. Gdy kręcił „Wściekłego byka”, był zafascynowany wczesnym Wajdą i pewnie nie nakręciłby czarno-białej sceny, w której krew boksera Jake’a LaMotty kapie z lin ringu, gdyby nie zobaczył Zbyszka Cybulskiego plamiącego krwią prześcieradła w „Popiele i diamencie”.
Dziś kwadratowy niemal format obrazu (1:1,19) i zdjęcia kręcone na czarno-białej taśmie 35 mm nie muszą oznaczać kina dla 400 widzów. Budżet „Lighthouse” był niewysoki, 4 mln dolarów, ale zarobił już ponad 10 mln dolarów i to w samej Ameryce.
Milczek i gaduła
Robert Eggers, który zachwycił widzów poprzednim horrorem „Wiedźma”, wychodzi z odważnego „Lighthouse” obronną artystyczną ręką. Z operatorem Jarinem Blaschke’em udało im się stworzyć niepowtarzalny efekt wizualny, podbity niesamowitą warstwą dźwiękową. Odgłosy pracującej latarni, huk płonącego węgla, wiatr wywiewający piasek ze skał – warstwa audio nie ustępuje wizualnej, obie są perfekcyjne.
Starszy latarnik to okulawiony Thomas (Willem Dafoe). Lubi mówić rymem, co denerwuje młodego, milczącego Ephraima (Robert Pattinson). On nie lubi gadulstwa, bo ma sporo do ukrycia. Nie odpowiada mu rozkazujący ton starszego latarnika, ale są na wyspie sami, a marynarz ma przewagę doświadczenia. Młody, chcąc nie chcąc, bierze się do szufli i szczoty, stary dba, by światło latarni prowadziło statki do brzegu.