Dwóch rzeczy mu teraz potrzeba do szczęścia: złota w Vancouver i mrozu we Fryzji. O złoto na razie łatwiej
Kolejka do wejścia jest dłuższa niż przed którymkolwiek z olimpijskich obiektów. W te wieczory, gdy Holandia zdobywa medal, lepiej w ogóle w niej nie stawać. Pierwszeństwo i tak będą mieli ci z holenderskimi paszportami. To jest w końcu ich miejsce: Holland House, ruchoma ambasada królestwa łyżwiarzy. Właściwie nazywa się Holland Heineken House, co tłumaczy te kolejki, ale przychodzi się tu nie tylko dla piwa. Można dobrze zjeść, porozmawiać z olimpijczykami, potańczyć, stanąć na symulatorze jazdy na łyżwach, choć z tym akurat lepiej uważać.
Następca tronu książę Willem Alexander mało z niego nie spadł, a był trzeźwy. Premier Jan Peter Balkenende wolał rower, przed Holland House stoi ich kilkaset. Wszystkie niebiesko-żółte, przywiezione z kraju, do wypożyczenia dla kibiców i sportowców. Do hali Richmond Olympic Oval, w której startują panczeniści, jedzie się nimi kilka minut. A dla Holendra igrzyska są właśnie tam, gdzie panczeniści. Kraj bez gór, prawie bez śniegu, zdobył w zimowych olimpiadach już 79 medali, osiem razy więcej niż Polska, i wszystkie na lodzie: trzy w łyżwiarstwie figurowym, resztę w szybkim. W reprezentacji na igrzyska w Vancouver jest ośmioro bobsleistów i dwoje snowboardzistów. Reszta ściga się na łyżwach.
[srodtytul] Małysz zbiorowy [/srodtytul]
Ścigają się u siebie. Olympic Oval jest małą Holandią. Na trybunach pomarańczowi przebierańcy, orkiestra dęta Kleintje Pils gra "Tulipany z Amsterdamu", na krzesełkach leży olimpijski dziennik "Daily Dutch". "Kleintje Pils" znaczy "małe piwo". Grają w jedenastu, zna ich każdy, kto był na igrzyskach albo mistrzostwach świata. Dziś ich domem jest Richmond Oval, jutro będzie M-Wave w Nagano albo Thialf w Heerenveen. Holendrzy uczą się nazw tych hal od małego, jak Polak nazw skoczni. Bo panczeniści to ich zbiorowy Małysz.