Ostatnie dni na warszawskiej giełdzie i światowych rynkach to prawdziwa huśtawka nastrojów. Najpierw czwartkowe tajemnicze tąpnięcie w USA (wywołane podobno przez błędne zlecenie sprzedaży ogromnej liczby akcji jednej z dużych spółek, które pociągnęło za sobą lawinę automatycznych zleceń stop-loss innych walorów) odbywające się w atmosferze obaw o losy strefy euro, a dziś dla odmiany euforia na rynkach związana z przyjęciem przez UE i MFW wartego prawie 1 bln EUR programu ratunkowego na wypadek rozszerzenia się na inne kraje greckiej katastrofy finansowej.
Krótkoterminowi gracze, którzy sprzedając akcje w piątek (kiedy WIG20 spadł o 2,5 proc.), liczyli, że zdołają je odkupić taniej, gdy zaczną wracać lepsze nastroje, mogli się dziś przeliczyć. Rzecz w tym, że lepsze nastroje wróciły w bardzo gwałtowny sposób. Już na otwarciu WIG20 był bowiem aż 3,4 proc. powyżej piątkowego zamknięcia, z nawiązką odrabiając straty z końcówki poprzedniego tygodnia. Tak szerokiej luki na otwarciu, obrazującej radykalną zmianę opinii wśród inwestorów, nie notowano od kwietnia ub.r., czyli okresu, kiedy hossa była w pierwszej, najbardziej dynamicznej fazie. Łącznie przez cały dzień WIG20 zyskał 5,2 proc. To z kolei zwyżka największa od września ub.r.
Ogromna zmienność na ostatnich sesjach, wynikająca z fal paniki i euforii, oznacza bardzo trudny okres dla krótkoterminowych graczy i sugeruje, że giełda to miejsce dla hazardzistów. Niekoniecznie jest to jednak powód do załamywania rąk dla średnioterminowych inwestorów, którzy jako decydujący poziom wsparcia traktują lutowy dołek (ok. 2200 pkt w przypadku WIG20). Ponieważ w trakcie ostatniej paniki bariera ta ani przez chwilę nie była zagrożona (w USA zbliżanie się do niej nawet powstrzymało dalszą przecenę w czwartek), to w takim ujęciu ani przez moment nie było powodu do pozbywania się akcji.