W 1974 roku konserwatywny premier Wielkiej Brytanii Edward Heath, po trwającym trzy tygodnie paraliżu całego kraju, skapitulował przed strajkującymi górnikami. Podniósł im pensje o ponad 20 procent i rozpisał przyspieszone wybory. Przegrał je gładko, oddając władzę laburzystom.
Dziesięć lat później swoją wojnę ze związkowcami stoczyła Margaret Thatcher. Brutalną i krwawą. Były w niej prawdziwe bitwy, jak słynna "Battle of Orgreave", w której 6 tysięcy robotników starło się z8 tysiącami policjantów; a także zwykłe morderstwa: w listopadzie 1985 roku pewien taksówkarz wiozący do pracy górnika łamistrajka zginął pod betonowym blokiem zrzuconym z mostu. Żelazna dama ostatecznie triumfowała, choć do dziś straszy się nią walijskie dzieci.
Thatcher była jednak wyjątkiem. Minęło kolejnych dziesięć lat i kolejny europejski polityk musiał pożegnać się ze złudzeniami. Gdy jesienią 1995 roku konserwatywny premier Francji Alain Juppé zapowiedział zmiany w systemie emerytalnym pracowników budżetówki, stał się wrogiem publicznym numer jeden.
Pociągi przestały kursować. Uniwersytety przestały uczyć. Strajkowały miliony ludzi. Przez miesiąc cała Francja po porannej kawie z croissantem udawała się na najbliższą manifestację. W końcu Juppé podkulił ogon i wycofał się ze swych projektów. Pięć lat później socjaliści dopisali puentę do tego smutnego epizodu, wprowadzając nad Sekwaną... 35-godzinny tydzień pracy. Żeby było więcej czasu na maszerowanie z transparentami.
Dzisiaj przed równie ciężką próbą stają Papandreu, Zapatero, Berlusconi, Cameron, Sarkozy, Sócrates, Cowen. Na razie rządzący obcinają przywileje głównie sobie (jak w Wielkiej Brytanii), planują opodatkowanie najbogatszych (jak w Hiszpanii) i ograniczają inwestycje (jak we Włoszech). Lecz prędzej czy później zostaną zmuszeni do bardziej radykalnych kroków. Wtedy zabawa w palenie banków, którą pamiętamy z Aten, może się okazać niewinną igraszką. Nie wiadomo tylko, kiedy ten wulkan wybuchnie.