Powodem akcji jest oczekiwanie Komisji, aby Stocznia Gdańsk natychmiast ograniczyła o 2/3 swoją produkcję lub oddała 700 mln zł publicznej pomocy. Wcześniej mówiono tylko o ograniczeniu mocy produkcyjnych – zamknięciu dwóch z trzech pochylni – lub oddaniu 106 mln zł. Stocznia ma jednak zamówienia na statki do listopada 2009 roku.
Związkowcy boją się, że jeśli po planowanej prywatyzacji stoczni w Gdyni i Szczecinie Komisja Europejska postawi nowym inwestorom podobne żądania (choć plan ograniczeń mocy produkcyjnych w tych zakładach został uzgodniony z Brukselą już w lipcu ub.r.), to pracę straci kilka tysięcy osób.
Jesienią zeszłego roku, gdy Donbas kupował Stocznię Gdańsk, liczył się z koniecznością zwrotu pomocy publicznej, maksymalnie 106 mln zł. W ubiegłym tygodniu okazało się jednak, że KE spodziewa się kwoty prawie siedmiokrotnie wyższej. To zaskoczyło nie tylko inwestora, ale także obecnych w Brukseli przedstawicieli Ministerstwa Skarbu Państwa.
– Nie spieramy się z Komisją o to, czy stocznia korzystała z pomocy, ale o jej wartość – mówi „Rz” Zdzisław Gawlik, wiceminister Skarbu Państwa odpowiedzialny za sektor stoczniowy. – Stocznia Gdańsk była do 2006 r. częścią grupy Stoczni Gdynia. Sądzę, że w Brukseli uznano niektóre kredyty i poręczenia zaciągane przez Gdynię za wsparcie dla Stoczni Gdańsk – mówi wiceprezes Stoczni Gdynia Arkadiusz Aszyk.
Wątpliwości ma też Roman Gałęzewski, członek rady nadzorczej Stoczni Gdańsk. – To jest naciągane. Byliśmy spółką zależną, taką samą jak EuroMal czy EuroRuszt, a od nich nikt nie żąda zwrotu pomocy – mówi.Jak twierdzi, jedynym dokumentem, który potwierdza, że jakiekolwiek pieniądze trafić mogły bezpośrednio do Stoczni Gdańsk, jest decyzja o 50 mln zł gwarancji udzielonych przez Korporację Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych. – Pieniądze i tak trafiły do wspólnej kasy w Gdyni, więc nie wiem, skąd milionowe oczekiwania wobec naszej firmy – podkreśla Gałęzewski.