Nastroje na rozpoczętym w ostatni weekend w Paryżu Międzynarodowym Salonie Samochodowym są fatalne. Producenci znacznie mniej się chwalą nowymi modelami niż oszczędnymi silnikami. Nic więc dziwnego, że nowych silników jest wystawionych znacznie więcej niż samych aut.
– Rynek zwariował. Nie wiadomo, jak długo potrwa kryzys, który zgotowali nam Amerykanie – te słowa jak mantrę powtarzają producenci. O cięciach kosztów mówią wszyscy: od Toyoty po Chryslera. Producenci oficjalnie już się domagają pomocy publicznej. Po tym, jak coraz bardziej się zmniejszająca Wielka Trójka z Detroit otrzymała od władz USA 25 mld dolarów wsparcia, Europejczycy chcą 40 miliardów. – A kto nam pomoże? – pytają przedstawiciele Mazdy, Nissana i Toyoty.
Producenci samochodów borykają się z jednej strony ze spadkiem popytu, bo ich potencjalnym klientom coraz rzadziej przychodzi do głowy myśl o kupieniu nowego auta, z drugiej z bardzo wysokimi cenami surowców – stali, aluminium, platyny i naturalnie ropy naftowej. Dlatego właśnie chcą być traktowani tak jak sektor bankowy.
– To nie my doprowadziliśmy do tego kryzysu, a cierpimy teraz najbardziej. Motoryzacja jest największym pracodawcą w Europie. Daje pracę nie tylko przy produkcji aut, ale i w innych branżach – mówił Sergio Marchionne, prezes Fiata. Jego zdaniem sprzedaż samochodów w Europie w przyszłym roku może spaść nawet o 5 proc.
Polskie fabryki także muszą się liczyć ze spadkiem zamówień i z towarzyszącymi im zwolnieniami. Liczbę pracowników w polskich fabrykach zmniejszyła już Toyota. Szefowie General Motors, jeszcze niedawno tak zadowoleni z rozpoczęcia produkcji w warszawskiej FSO, już nie mówią o ewentualnym zwrocie pomocy publicznej i zwiększeniu produkcji ponad uzgodnione z Komisją Europejską 150 tysięcy aut rocznie. – Na razie pozostawimy wszystko tak, jak zostało ustalone – powiedział „Rz” wiceprezes koncernu Fritz Henderson.