Nieoficjalnie mówi się o chwilowym wstrzymaniu części zakupów, dostawcy (zwłaszcza wydawcy) rwą jednak włosy z głowy, bo nakłady wydrukowane, reklamy wykupione, a… książek na półkach brak. Pal licho tytuły ponadczasowe, jak albumy, niektóre powieści, poradniki czy publikacje popularnonaukowe. Te od biedy sprzedać będzie można nawet za kilka tygodni, a niektóre nawet za pół roku. Gorzej z nowalijkami – przewodnikami turystycznymi, na które przypada właśnie szczyt sprzedaży, czy hitami szykowanymi specjalnie na lato. Czas, niestety, nieubłaganie mija – także dla literatury.

Nie wszyscy jednak załamują ręce. Psikus Empiku i ogólna nadprodukcja na rynku wydawniczym powodują, że prawdziwe oblężenie przeżywają hurtownie handlujące tzw. tanią książką. Nie ma dnia, by ich pracownicy nie odbierali przynajmniej kilku telefonów od zdesperowanych wydawców, co sił zabiegających o odkupienie choćby palety z najnowszą powieścią obiecującego autora przyszłych megabestsellerów. „To chociaż pół paletki”, proszą. „Po kosztach druku”, kręcą i nęcą. „Dobrze, to po kosztach licencji”, wymiękają… A hurtownik aż piszczy z radości i zaciera rączki, bo w czasach kryzysu taniocha idzie nawet lepiej niż… barszcz.

Stragany, baraki i stoliki zaroją się więc niebawem od pierwszorzędnej niekiedy literatury, skutecznie wyganiając ludzi z księgarń, o empikach („gdzie drożyzna”) nie wspominając. Spirala ta niebezpiecznie się jednak nakręca. Na jej drugim końcu czyha bowiem najmroczniejszy ze wszystkich wydawniczych koszmarów. Pan ze skupu makulatury.

[i]Autor jest redaktorem naczelnym „Biblioteki Analiz”, dwutygodnika o rynku książki[/i]