Rz: Jak długo pana zdaniem potrwa powrót do „normalności" na europejskim rynku aut?
Jestem pesymistą, większym niż wielu moich kolegów z branży. Ale sądzę, że zajmie to bardzo dużo czasu. Te oznaki ożywienia na niektórych rynkach, jakie widzimy teraz, są bardzo słabe. Na szczęście Nissan, który naturalnie nie może być odizolowany od tego, co się dzieje na kontynencie, zdołał jednak zwiększyć udział do 3,6 procent i zamierzamy stać się japońską marką w Europie. Na razie musimy się liczyć ze spadkiem sprzedaży, który wyniesie 3–5 procent, przy ogólnym spadku na rynku o 8–9 procent.
Obecna sprzedaż wszystkich marek w Europie jest wspierana promocjami. Średnio jest to ponad 2 tysiące euro na auto. Czy sądzi pan, że taka sztucznie podtrzymywana konkurencja utrzyma się długo?
Nissan także oferuje auta w promocji. Ale nie jesteśmy szczególnie hojni i co miesiąc analizuję każdy z naszych rynków pod kątem cen transakcyjnych, czyli tego, co w ostatecznym rozliczeniu płaci konsument. I widzę, że nasze ceny nadal są wyższe niż innych producentów obecnych na rynku europejskim. Nie ukrywam, że w dużym stopniu pomaga nam juke, który jest modelem praktycznie wyprzedanym i nie jesteśmy w stanie wyprodukować więcej juków niż obecnie.
Dla nas jest to wskazówka, w którym kierunku powinna pójść stylizacja aut. Juke miał się nazywać qazana, a jego pierwotny projekt był dość kontrowersyjny. Przyznam, że byłem zwolennikiem i nazwy, i wyglądu, pod wpływem otoczenia musiałem jednak ustąpić. Ale zapewniam: ta nazwa pojawi się, bo uważam, że jest atrakcyjna. Wiem, że juke budzi emocje: albo się podoba, albo jest bezlitośnie krytykowany. I o to mi chodzi. Właśnie o emocje.