Co spowodowało, że opłacało się kupować samochody w USA? Oczywiście ich cena. O prywatnym imporcie aut używanych, a nawet nowych, prosto z salonu, można było przeczytać niemal w każdym piśmie zajmującym się tematyką motoryzacyjną. Ale tą drogą sprowadzono jedynie ich część. Prawdziwi koneserzy nie zlecali kupna wyspecjalizowanym firmom, którym trzeba było zapłacić często ponad 3 tysiące złotych za tę usługę, ale szukali możliwości ich nabycia poprzez internetowe licytacje domów aukcyjnych. A jest ich w Stanach bez liku (nie do wszystkich, na szczęście, jest możliwość dotarcia).
Przyznaję, że na początku roku i we mnie odezwała się dusza hazardzisty. Dolar leciał na łeb na szyję, oferty stawały się coraz atrakcyjniejsze. Niemal codziennie przesiadywałem kilka godzin przed monitorem, z zapartym tchem przeglądając strony z setkami oferowanych do licytacji samochodów. Przeszedł luty, potem marzec – powolutku zacząłem się orientować, co jest kupowane, za jaką cenę i że można mieć farta, ale najczęściej atrakcyjne pojazdy są ostro obstawiane. Zdarzały się jednak i takie sesje, że wygrywano aukcje na draśniętego volvo XC70, płacąc 6,5 tys. dolarów, co w przeliczeniu dawało wtedy około 13,5 tys. zł. Jeżeli weźmie się pod uwagę, że u nas takiego „szweda” wyceniano między 75 a 85 tys. zł, gra robiła się warta świeczki.
Postanowiłem więc spróbować. Wiedziałem już, że największym powodzeniem, o dziwo, cieszą się samochody europejskich producentów. I trudno będzie wygrać rywalizację z setkami takich samych napaleńców, jak ja, z krajów nadbałtyckich, Czech, Słowacji, Ukrainy, Węgier i kilku innych. Co nie oznaczało, że unikałem walki. Kilka razy zmierzyłem się z nimi, bez skutku oczywiście. Auta w miarę popularne, okazały się ponad moje możliwości finansowe. Przegrywałem niewiele, 200, 300 dolarów, zdarzało się, że rywal przebijał mnie o 100 USD.
Startowałem w aukcjach za pośrednictwem wyspecjalizowanej firmy. Właściciel okazał się zamieszkałym w Stanach Litwinem, który rozciągnął swą internetową siatkę na kraje europejskie (nie wszystkie oczywiście). Z jego pracownikami można było porozumieć się po polsku, choć była to raczej łamana polszczyzna, a w konfliktowych momentach – nie do zrozumienia i trzeba było przejść na angielski.
Odbywało się to mniej więcej tak. Wybierałem sobie pojazd ze strony internetowej domu aukcyjnego i przesyłałem zgłoszenie drogą elektroniczną na adres firmy. Błyskawicznie otrzymywałem umowę i informację, jaką zaliczkę powinienem wpłacić. Potem już tylko czekałem na telefon w określonym dniu, w którym przeprowadzano licytację.