Polska stała się jednak zieloną wyspą. Nowy rząd, który powstawał w czasie tężejącego w Europie kryzysu, nie mógł już liczyć na mityczne, reklamowane w kampanii wyborczej, miliardy. Zdany był tylko na siłę własnego społeczeństwa, które jest najbardziej przedsiębiorcze w całej Unii. W bliżej do tej pory nieopisanych okolicznościach przyjęty został program zmian porównywalny do tego, który przyjęto w końcu 1989 roku. Nikt wówczas, łącznie z dotychczas sprawującymi władzę, nie wierzył, że uda się kraj wyciągnąć z zapaści, reformując go jak dotychczas. Potrzebne było zawrócenie z drogi, która wiodła na skraj przepaści. Nie inaczej było i teraz. Zadłużenie przybrało rozmiar przekraczający ludzkie wyobrażenie. Zegar pokazujący jego poziom zaczął przypominać włączony wentylator. Przerwać ten mechanizm samozniszczenia mogła tylko fundamentalna zmiana systemu.
Ruch w sądach
Rozpoczęto ją od wymiaru sprawiedliwości, który i przed, i po wstąpieniu do Unii nie działał. W Polsce było więcej sędziów niż w niejednym kraju UE, a mimo to wymierzanie sprawiedliwości było w permanentnym stanie zapaści. Trudno określić inaczej stan, w którym przedsiębiorca otrzymuje rozstrzygnięcie sporu po blisko trzech latach. Nie powinna powtórzyć się sytuacja taka jak z budową obwodnicy w dolinie Rospudy, kiedy sąd wstrzymał inwestycję po trzech latach od jej rozpoczęcia.
Poza tym nie było innego sposobu, aby przedsiębiorcy mogli się obronić w sporach z biurokracją. Formalnie prawo było po ich stronie, ale od czasów PRL, a także w minionych czasach III RP administracja rządowa przyjmowała domniemanie winy przedsiębiorcy. Publicznie przyznał to zresztą jeden z wiceministrów gospodarki w schyłkowym okresie III RP. Wyznał, jak na leżance u psychoanalityka, że chciał to zmienić, ale ta właśnie biurokracja mu na to nie pozwoliła.
W wymiarze sprawiedliwości wystarczyło kilka organizacyjnych zmian, aby powstrzymać blokowanie i wytracanie aktywności społecznej i gospodarczej. Od tej pory sędziowie nie mogli odroczyć procesu na całe miesiące, a co najwyżej do następnego dnia. Przyjęto zasadę „trail", czyli rozprawy dzień po dniu aż do rozstrzygnięcia sporu i wydania wyroku. Sąd zajmował się tylko rozstrzyganiem, a cała reszta, jak dbanie o przedstawianie świadków i dowody, leżała w gestii stron.
Zmiana systemu doręczeń była niemal jak rewolucja. Nie dawało się od tego momentu przeciągać latami procesu, jak było do tej pory, kiedy strony unikały przyjmowania zawiadomień o rozprawach. Od chwili, kiedy za obrazę sądu nie dostawało się grzywny mniejszej niż rachunek za obiad płacony dla uczczenia przerwania rozprawy, ale trafiało się do więzienia, ustały latami praktykowane sztuczki, które skutecznie odraczały rozstrzygnięcia. Sędzia mógł wreszcie sam dobierać sobie współpracowników i przestał być dla siebie własną sekretarką. Podział sądów na sądy małych i dużych spraw spowodował, że od tego momentu jeden sędzia z dyktafonem mógł zdziałać więcej niż dotychczas cały wydział. Po prostu wysłuchiwał z włączonym urządzeniem stron, po czym rozstrzygał spór od ręki.