Wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego, Mateusza Morawieckiego i starej-nowej szefowej sztabu wyborczego prezydenta, Beaty Szydło nie pozostawiały złudzeń co do tego, że prezydent jest politycznym elementem systemu tworzonego przez PiS. I dzieje się tak wbrew temu, co o swojej przyszłej prezydenturze mówił w 2015 roku Andrzej Duda, który Bronisławowi Komorowskiemu zarzucał bycie prezydentem PO.

Dziś wychwalany przez prezesa Kaczyńskiego prezydent jest chwalony za to, że pozwala realizować program PiS-u. O jego cnotach świadczy według Jarosława Kaczyńskiego to, że tuż po katastrofie smoleńskiej nie pozwolił politycznym wrogom natychmiast przejąć Pałacu Prezydenckiego. Walka o jego reelekcję jest ważna, ponieważ bez tej figury na szachownicy realizowanie programu PiS może okazać się niemożliwe. Nadto prezes Kaczyński wyraźnie wpisał – w swoim przemówieniu – prezydenta w gorący konflikt polityczny toczący się w Polsce nie jako arbitra i kogoś budującego mosty między skłóconymi Polakami, ale jako hetmana jednej ze stron. Kiedy prezes Kaczyński mówił, że prezydenta popierają wszyscy ci, którzy chcą, aby Polska była niepodległa, a przeciw są ci, którzy owego pragnienia nie przejawiają to pobrzmiewało w tym owo słynne zawołanie „cała Polska z was się śmieje, komuniści i złodzieje”. Prezydent w tej wizji nie może być prezydentem wszystkich Polaków – bo polityczni przeciwnicy prawdziwymi Polakami, przy takim nakreśleniu rzeczywistości, nie są.

Podobnie wybrzmiały przemówienia Mateusza Morawieckiego i Beaty Szydło. Z wystąpienia premiera wynikało, że wybór Andrzeja Dudy zmienił losy Polski w taki sposób, w jaki zmieniłoby je przyjście przez Anglię i Francję z odsieczą Polakom w 1939 r. Z kolei wygrana Bronisława Komorowskiego, w 2015 r. - według premiera – sprowadziłaby na Polskę katastrofę. Natomiast była premier przekonywała, że przeciwnicy polityczni PiS-u likwidowali Polskę i zamiast LOT-u chcieli Lufthansy. Czyli – jak w wystąpieniu prezesa – PiS wraz z Dudą stoi tam gdzie Polska, reszta to element co najmniej podejrzany. W ten sposób kampania prezydencka została zdefiniowana jako starcie PiS kontra zło, a nie jako indywidualny pojedynek Andrzeja Dudy z rywalami.

Drugie, co rzuciło się w oczy w czasie konwencji inaugurującej kampanię prezydencką Dudy to fakt, że tym razem nie doczekaliśmy się żadnej konkretnej obietnicy. Nie było nowego 500plus, nie było pomocy dla frankowiczów, nie było jakiegoś wielkiego projektu socjalnego czy społecznego. Po pięciu latach „dobra zmiana” zmienia się w „dobre trwanie”. Ludzie mają głosować na Dudę nie dlatego, żeby coś zyskać, ale dlatego, aby nie stracić tego co już mają. Na konwencji dużo mówiono o tym, co zrobiono w ciągu minionych pięciu lat – ale to co prezydent Duda zamierza robić w ciągu kolejnych pięciu lat było zarysowano nader mgliście. Jedyny konkret jaki usłyszeliśmy, to zapewnienie, że prezydent będzie nadal jeździł po Polsce i spotykał się z Polakami. To miłe z jego strony, ale założenie, iż sama perspektywa uściśnięcia dłoni prezydentowi w swoim rodzinnym mieście będzie na tyle atrakcyjna, by przechylić szalę zwycięstwa na jego stronę, wydaje się dość optymistyczna.

Sobotnia konwencja skrojona była tak, jakby PiS stawiał na zwycięstwo prezydenta w I turze, dzięki mobilizacji jego własnego elektoratu, który – jak wynika z sondaży – waha się od 40 do 45 proc. Jeśli jednak ten plan zawiedzie to w II turze prezydent będzie miał kłopot próbując przekonać tych strasznych „onych”, którzy w I turze poprą kandydatów opozycji. Jeśli bowiem dziś uważa się ich za nie dość kochających ojczyznę, jutro może być trudno przekonać ich, by pokochali Andrzeja Dudę.