Po ośmiu latach bratobójczych walk sytuacja w Syrii jest już właściwie jasna. Wygrał prezydent Baszar Asad. Do pełnego triumfu brakuje mu jeszcze zdobycia ostatniego bastionu rebeliantów oraz zbrojnej opozycji, jakim jest Idlib, stolica prowincji o tej samej nazwie.
W niedzielę (19 maja) miało dojść w tym regionie do ataku chemicznego. Test to obszar opanowany przez dżihadystów ze związanej z Al-Kaidą Organizacji Wyzwolenia Lewantu (HTS) skonfliktowanej z działającym tam także Narodowym Frontem Wyzwolenia skupiającym liczne grupy zbrojnej opozycji antyasadowskiej.
Morderczy chlor
Skutki użycia bomb z chlorem są obecnie przedmiotem szczegółowych badań. Przedstawiciel Departamentu Stanu zapowiedział jednak, że jeżeli się potwierdzi, iż broni chemicznej użyły wojska prezydenta Asada, nastąpi nieuchronnie „odpowiednia odpowiedź" USA i ich sojuszników. Dwa lata temu lotnictwo USA i Wielkiej Brytanii zbombardowało syryjskie instalacje chemiczne w odwecie za zagazowanie kilkudziesięciu osób w pobliżu Damaszku.
Ani wtedy, ani obecnie żadne bombardowania sił sojuszniczych nie osłabiły zdolności bojowych armii Asada. Prezydent nie przestraszył się też prezydenta Obamy, który groził przed laty konsekwencjami militarnymi w razie przekroczenia przez reżim w Damaszku czerwonej linii, czyli użycia broni chemicznej. Była od tego czasu używana wiele razy.
W prowincji Idlib trwają przygotowania do ostatniej bitwy w wojnie syryjskiej. Po jednej stronie są wojska Asada wspierane przez rosyjskie lotnictwo oraz ekspertów. Po drugiej – oddziały liczące kilka tysięcy dżihadystów z HTS, organizacji uznawanej za terrorystyczną przez Departament Stanu USA. Są też oddziały zbrojnej opozycji oraz zaprzyjaźnionej z USA kurdyjskiej samoobrony YPG. Te siły nie mają jednak zamiaru walczyć po stronie dżihadystów.