Rzeczpospolita: Ma pan wieloletnie, ogromne doświadczenie w komunikowaniu Unii Europejskiej. Kampania informacyjna i promocyjna przed wyborami do Parlamentu Europejskiego rok temu uważana była powszechnie za wielki sukces. Jak komunikować w czasach kryzysu?
To nie jest normalna komunikacja, bo tym razem mówimy cały czas o kryzysie. Około 90 proc. naszej komunikacji dotyczy walki z koronawirusem i nie tego, co robi sam Parlament, ale tego, co robi cała UE. Wspomniała pani o ostatniej kampanii, więc tu porównanie. Wtedy zdecydowaliśmy, że informujemy i promujemy Unię, a nie jedną instytucję – Parlament. Teraz przyjęliśmy to samo podejście i wszystko, co robimy, czy to w mediach społecznościowych, czy w różnego rodzaju akcjach partnerskich, kręci się wokół Unii, wokół Europy. I jeśli mieszkańcy UE są zawiedzeni, że Unia nie robi tyle, ile by oczekiwali, to wyjaśniamy dlaczego. Czasem jest to po prostu coś, na co nie mamy wpływu i czego nie mamy prawa robić. Czasem wyjaśniamy po prostu, jak działa Unia. Bo Unia to instytucje w Brukseli, które są mniej lub bardziej federalne, mają swój sposób działania i zawsze są tego efekty. Ale Unia to też spotkania przywódców w formie Rady Europejskiej i jeśli tam nawet jedno państwo zgłasza weto, to cała inicjatywa jest zablokowana. Ostatnia Rada Europejska, przeprowadzona w formie wideokonferencji, była dla wielu ludzi rozczarowująca. To jest rola dla nas do komunikowania, że to nie jest efekt Unii. Wręcz przeciwnie. w tym konkretnym wypadku to efekt zbyt małych kompetencji Unii, bo pewne pomysły mogą być zablokowane przez jedno państwo. Trudno to wszystko wytłumaczyć ludziom, którzy teraz martwią się głównie o swoje zdrowie czy wiele innych praktycznych aspektów życia.
Mam wrażenie, że zmieniły się tematy. Przed kryzysem zajmowaliśmy się coraz bardziej wyrafinowanymi sprawami, teraz tak naprawdę wracamy do podstaw Unii. Ludzie nagle widzą, co się dzieje, gdyby zaburzony jest rynek wewnętrzny, gdy przestaje działać strefa Schengen. Jak to wpływa na waszą komunikację?
Rzeczywiście, wracamy do podstaw. Po raz pierwszy od lat w naszej komunikacji używamy sformułowania „rynek wewnętrzny". Po to, żeby uświadomić ludziom, że to dzięki niemu supermarkety pełne są produktów, czy to w Hiszpanii, w Polsce czy w Belgii. Pewne rzeczy, jak choćby swoboda podróżowania, były uważane za oczywiste, dane raz na zawsze. Teraz warto ludziom powiedzieć, że kilkadziesiąt lat temu tak nie było. Wreszcie widzimy, że brakuje nam pewnych podstawowych surowców czy materiałów. I też trzeba ludziom uświadomić, że nikt nigdy w UE nie pomyślał, że może Unia powinna być w pewnych dziedzinach samowystarczalna. Ale wyobraźmy sobie, że teraz nagle naprawdę kompletnie zamykamy granice między państwami członkowskimi, przecież to byłaby katastrofa. To wszystko jest trudne. Udzieliłem kilku wywiadów mediom z Hiszpanii, gdzie sytuacja jest wyjątkowo napięta. I dziennikarze mi tłumaczyli, jak rosną nastroje eurosceptyczne, bo Unia nie dość pomaga. Ale wyobraźmy sobie teraz, że Hiszpania jest poza Unią. Miliony ludzi w domach, tysiące ofiar, cała gospodarka stoi – bez Unii ten kraj by zbankrutował.