Powstała jedna z najlepszych inscenizacji, jakie Mariusz Treliński zrealizował w Operze Narodowej. Jakością porównywalna z „Madame Butterfly" sprzed prawie dwóch dekad, którą publiczność wciąż chętnie ogląda, ale „Umarło miasto" to zupełnie inny rodzaj teatru.
Ważny jest powrót do wysokiej formy, bo ostatnie premiery Mariusza Trelińskiego budziły kontrowersje lub nawet sprzeciw. W „Umarłym mieście" znów co prawda zajmuje się on swoimi ulubionymi tematami, ale tym razem nie musiał niczego dopisywać klasykom, na przykład Pucciniemu. Nie potrzebował też tworzyć piętrowych, często pretensjonalnych nadinterpretacji.
Utwór Ericha Korngolda opowiada o tym, co Mariusza Trelińskiego najbardziej pociąga. W tej operze miłość splata się ze śmiercią, a realność miesza się z urojeniami. Nie wiadomo, czy oglądamy coś, co zdarzyło się naprawdę. Może to tylko ciąg obrazów w podświadomości Paula, niemogącego pogodzić się ze śmiercią ukochanej Marie?
Historia Paula prowokuje do wykreowania na scenie nierealnych, szalonych wręcz obrazów i Mariusz Treliński to skwapliwie wykorzystuje. Nie popada jednak w wizualną przesadę. „Umarłe miasto" zaś wyróżnia się na tle innych jego scenicznych dokonań także dlatego, że jest przykładem precyzyjnej teatralnej roboty reżyserskiej.
Akcja została poprowadzona bardzo konsekwentnie. Spektakl zaczyna się jak tradycyjny, realistyczny XIX-wieczny dramat. W mieszczańskim domu służąca Brigitta rozmawia z przyjacielem Paula, Frankiem, o żałobie, w jakiej pogrążył się jej pan.