"Umarłe miasto": Miłość na krawędzi szaleństwa

„Umarłe miasto" to dowód, że zły artysta może zaszkodzić świetnemu spektaklowi Mariusza Trelińskiego.

Aktualizacja: 15.06.2017 22:51 Publikacja: 15.06.2017 18:47

Foto: TW-ON

Powstała jedna z najlepszych inscenizacji, jakie Mariusz Treliński zrealizował w Operze Narodowej. Jakością porównywalna z „Madame Butterfly" sprzed prawie dwóch dekad, którą publiczność wciąż chętnie ogląda, ale „Umarło miasto" to zupełnie inny rodzaj teatru.

Ważny jest powrót do wysokiej formy, bo ostatnie premiery Mariusza Trelińskiego budziły kontrowersje lub nawet sprzeciw. W „Umarłym mieście" znów co prawda zajmuje się on swoimi ulubionymi tematami, ale tym razem nie musiał niczego dopisywać klasykom, na przykład Pucciniemu. Nie potrzebował też tworzyć piętrowych, często pretensjonalnych nadinterpretacji.

Utwór Ericha Korngolda opowiada o tym, co Mariusza Trelińskiego najbardziej pociąga. W tej operze miłość splata się ze śmiercią, a realność miesza się z urojeniami. Nie wiadomo, czy oglądamy coś, co zdarzyło się naprawdę. Może to tylko ciąg obrazów w podświadomości Paula, niemogącego pogodzić się ze śmiercią ukochanej Marie?

Historia Paula prowokuje do wykreowania na scenie nierealnych, szalonych wręcz obrazów i Mariusz Treliński to skwapliwie wykorzystuje. Nie popada jednak w wizualną przesadę. „Umarłe miasto" zaś wyróżnia się na tle innych jego scenicznych dokonań także dlatego, że jest przykładem precyzyjnej teatralnej roboty reżyserskiej.

Akcja została poprowadzona bardzo konsekwentnie. Spektakl zaczyna się jak tradycyjny, realistyczny XIX-wieczny dramat. W mieszczańskim domu służąca Brigitta rozmawia z przyjacielem Paula, Frankiem, o żałobie, w jakiej pogrążył się jej pan.

Granice realnego świata zaczynają pękać z chwilą pojawienia się Paula i opowieści o kobiecie, którą spotkał, będącej żywym odbiciem Marie. Jej wcielenie, Marietta, rzeczywiście się pojawia i rozpoczyna się dziwna gra między nią a Paulem. Z każdym kolejnym jej etapem mieszkanie zamienia się coraz bardziej w labirynt tajemniczych pomieszczeń. To kolejny świetny projekt scenograficzny Borisa Kudlički, współtworzący klimat opowieści.

Mariusz Treliński lubi podkreślać koneksje swych inscenizacji ze sztuką filmową. „Umarłe miasto" bliskie ma być zatem w klimacie do „Zawrotu głowy" Hitchcocka, bo tam też ważną rolę odgrywa podwójne wcielenie tej samej kobiety. Na ten spektakl Opery Narodowej warto jednak spojrzeć bez filmowych odniesień, wtedy lepiej można docenić jego teatralną wartość.

Wiele on także zawdzięcza niemieckiemu dyrygentowi Lotharowi Koenigsowi, który rozbudowaną partyturę Korngolda odczytał z ogromną konsekwencją. Orkiestra Opery Narodowej precyzyjnie zaś zrealizowała wszystkie jego wskazówki.

Mogłoby to być zatem wielkie przedstawienie, gdyby nie fatalnie dobrany wykonawca głównej roli. Nie po raz pierwszy zresztą Mariusz Treliński ustala obsadę, nie zważając na możliwości wokalne śpiewaków, i tak sam psuje efekt swej pracy.

Jacek Laszczkowski (dobry Herod w jego wcześniejszej „Salome") tym razem męczył siebie i widzów w partii Paula. Korngold wymaga od tenora rzeczy karkołomnych, ale trudno przez trzy akty słuchać kogoś, kto śpiewa z wysiłkiem, zduszonym, brzydkim głosem, a każdy wysoki dźwięk to krzyk.

Dla widzów staje się to doznanie tym bardziej przykre, że za partnerkę ma on zjawiskową Marlis Petersen. Ta światowa gwiazda pojawiła się wiosną na krótką chwilę na Festiwalu Beethovenowskim, teraz pokazała pełnię talentu. Jej krystalicznie czysty głos pięknie brzmi w każdym delikatnym piano, a jednocześnie potrafi przebić się przez gęstą, symfoniczną fakturę orkiestry. A aktorsko jako Marie/Marietta była zaś fascynująca, na przemian wyzywająca i niewinna, skromna i wulgarna.

Efektownie, choć w znacznie mniejszej roli, zaprezentowała się Bernadetta Grabias (Brigitta). Warto też zapamiętać nazwisko młodego, zdolnego barytona Michała Partyki w roli Franka.

Inscenizacja Opery Narodowej powstała w koprodukcji z La Monnaie w Brukseli, a już we wrześniu spektakle „Umarłego miasta" będzie można zobaczyć w Centrum Spotkania Kultur w Lublinie.

Powstała jedna z najlepszych inscenizacji, jakie Mariusz Treliński zrealizował w Operze Narodowej. Jakością porównywalna z „Madame Butterfly" sprzed prawie dwóch dekad, którą publiczność wciąż chętnie ogląda, ale „Umarło miasto" to zupełnie inny rodzaj teatru.

Ważny jest powrót do wysokiej formy, bo ostatnie premiery Mariusza Trelińskiego budziły kontrowersje lub nawet sprzeciw. W „Umarłym mieście" znów co prawda zajmuje się on swoimi ulubionymi tematami, ale tym razem nie musiał niczego dopisywać klasykom, na przykład Pucciniemu. Nie potrzebował też tworzyć piętrowych, często pretensjonalnych nadinterpretacji.

Pozostało 84% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Teatr
Siedmioro chętnych na fotel dyrektorski po Monice Strzępce
Teatr
Premiera spektaklu "Wypiór", czyli Mickiewicz-wampir grasuje po Warszawie
Teatr
„Równi i równiejsi” wracają. „Folwark zwierzęcy” Orwella reżyseruje Jan Klata
Teatr
„Elisabeth Costello” w Nowym Teatrze. Andrzej Chyra gra diabła i małpę
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Teatr
Zagrożone sceny. Czy wyniki wyborów samorządowych uderzą w teatry