PE przyjął w czwartek rezolucję dotyczącą praw reprodukcyjnych i dostępu do aborcji w Polsce (455:145). Zaakceptowano tekst zaproponowany przez Zielonych oraz lewicowe i liberalne grupy parlamentarne, poparty ostatecznie przez Europejską Partię Ludową. Poprawka EPL, zmierzająca do wykreślenia z tekstu słowa „aborcja" nie przeszła.

Rezolucja podkreśla, że dostęp do bezpiecznej aborcji powinien być rozumiany jako jedno z praw człowieka. Zwraca uwagę polskiemu Trybunałowi Konstytucyjnemu, że powinien troszczyć się o zagwarantowanie takich praw obywatelom. Wytyka także TK, że czas pandemii i wynikające z tego ograniczenia prawa do zgromadzeń to najgorszy możliwy czas na wprowadzanie tak radykalnych rozwiązań, jak wyeliminowanie przesłanki związanej z nieusuwalną wadą płodu z katalogu przyczyn legalnej aborcji.

Wzywa też do wprowadzenia niedyskryminującej, dostosowanej do wieku, edukacji seksualnej. I ostro potępia „zapoczątkowany przez polskiegio ministra sprawiedliwości proces wypowiedzenia konwencji stambulskiej". PE zwraca też uwagę na brak dostępu niektórych kobiet, szczególnie mieszkających na terenach wiejskich, do podstawowych badań należnych kobietom w ciąży, takich jak np. USG.

Polski rząd może uznać, że rezolucja PE to tylko rezolucja. Nic praktycznego dla władzy nie musi z niej wynikać, bo to tylko „wyrażenie poglądu" przez europarlament.

Ale dla uczestniczek i uczestników demonstracji Strajku Kobiet w Polsce to kolejny argument i wzmocnienie ich argumentacji. Dowód, że nie są – jak wmawia im władza nad Wisłą – oszalałymi feministycznymi wariatkami, tylko częścią europejskiej opinii publicznej. I że nie żądają niczego, czego inne kobiety w Unii Europejskiej by nie miały. Takiego wzmocnienia PiS powinno się obawiać.