Ochrona godności człowieka to obowiązek władz

Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka jest źródłem wszelkich wolności praw. Jest też nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona to obowiązek władz – przypomina prawnik.

Aktualizacja: 08.10.2016 12:54 Publikacja: 08.10.2016 11:00

Ochrona godności człowieka to obowiązek władz

Foto: 123RF

Latoś z porażającym tupetem panoszą się chętni do wsadzenia świata na beczkę prochu. Łącznie z naszym, skądinąd pięknym, krajem. Chodzą słuchy, że za oceanem ktoś odgraża się asfaltom, kebabom i kaktusom, cokolwiek by to miało znaczyć. Inny domaga się lustracji nawet najniższego personelu w rodzimej oświacie (bez taryfy ulgowej dla woźnych czy asenizatorów!). Bo ponoć i tam ukrywają się nieprawomyślni agenci, kolaboranci, poplecznicy, nie mówiąc o zaprzańcach, których należy z hukiem pozbawić wszelkich zaszczytów. Słyszano też o kulturoznawcach gotowych brać się za bary niemal z całą Europą. Prawdziwy Armagedon.

Tymczasem Trybunał Konstytucyjny, jak gdyby nigdy nic, w wyroku zapadłym 28 czerwca, sygn. K 31/15 orzekł o niezgodności z konstytucją art. 38 ustawy z 19 sierpnia 1994 r. o ochronie zdrowia psychicznego (DzU z 2016 r., poz. 546; dalej w skrócie: u.o.z.p.) w zw. z art. 156 i art. 176 k.r.o. oraz art. 573 § 1 k.p.c., a także przepisu art. 41 ust. 1 u.o.z.p. (DzU z 2016 r., poz. 1246; OTK-A z 2016 r. poz. 59). Obie regulacje uznał zarazem za sprzeczne z unormowaniami konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności sporządzonej w Rzymie 4 listopada 1950 r. (DzU z 1993 r. nr 61, poz. 284, z późn. zm.) oraz konwencji o prawach osób niepełnosprawnych sporządzonej w Nowym Jorku 13 grudnia 2006 r. (DzU z 2012 r., poz. 1169). Mamy tu do czynienia z tzw. niezgodnością zakresową. W pierwszej konfiguracji wynika ona z faktu, iż zakwestionowane przepisy nie przewidują czynnego udziału osoby całkowicie ubezwłasnowolnionej w sprawach o uzyskanie przez jej opiekuna zezwolenia sądu opiekuńczego na złożenie wniosku o umieszczenie tej osoby w domu pomocy społecznej. Przyczyna drugiej tkwi w wykluczeniu takiej osoby, gdy już ją umieszczono w domu pomocy społecznej za zgodą opiekuna, z kręgu podmiotów uprawnionych do domagania się weryfikacji podstaw przebywania tamże. Skutkiem wyroku jest powinność niezwłocznego wprowadzenia odpowiednich zmian w ustawie, a zanim to nastąpi – praktyka sądowa honorująca podmiotowość jego beneficjentów, którą aktualnie umożliwiają przepisy art. 574 i art. 576 § 2 k.p.c., bez żadnych wyjątków.

Na razie nikt się nie waży

Rozmiar bezprawia przypisanego kontrolowanym regulacjom skłania do powstania z miejsca. Trybunał Konstytucyjny nie omieszkał wytknąć im również kolizji z istotą człowieczeństwa, czyli z kreowaną przez art. 30 konstytucji zasadą, że przyrodzona i niezbywalna godność człowieka jest źródłem ludzkich wolności i praw, przy czym jest ona nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych. Postawę zasadniczą godzi się zresztą przybrać wszystkim, gdyż na razie nikt nie waży się odmawiać, pod pretekstem rzekomej niejednoznaczności art. 190 ust. 1 konstytucji, mocy powszechnie obowiązującej oraz waloru ostateczności orzeczeniom trybunalskim opublikowanym w Dzienniku Ustaw. Akt wydania i promulgacji wspomnianego wyroku oznacza więc kontynuację dorobku polskiej myśli etyczno-prawnej, w której owo źródło człowieczej podmiotowości ma charakter jednorodny, nie podlega gradacji ani relatywizacji według jakiegokolwiek kryterium, wymaga bezwarunkowego respektu. Nie ma natomiast znaczenia zgłoszenie dwóch zdań odrębnych, ponawiających polemikę ze stanowiskiem przeważającej części świata prawniczego w kwestii liczebności składu orzekającego. W obecnych zrębach prawnoustrojowych mimo ostrzeliwania ustawy o TK nowelami z częstotliwością radzieckich katiusz, nie mieści się kontrola rozstrzygnięć tego organu władzy sądowniczej pod jakimkolwiek pozorem. Konstytucja z pewnością nie pozwala też na negację któregokolwiek z wydanych przezeń orzeczeń z zastosowaniem teoretycznoprawnej figury zwanej przemądrzale „sententia non existens" (orzeczenie nieistniejące). Czytelnikom bez wykształcenia prawniczego dość wytłumaczyć, że figura ta byłaby użyteczna przy dowodzeniu niebytu wyroku co do zgodności przepisów z ustawą zasadniczą, jeśliby pochodził przykładowo od Rady Gabinetowej (rządu obradującego pod przewodnictwem głowy państwa), czego raczej nie trzeba się obawiać.

Gwoli ścisłości wypada odnotować, że ten nie do przecenienia głos w dyskusji nad stosunkiem państwa do obywateli różniących się pod jakimś względem od pozostałych zawdzięczamy inicjatywie rzecznika praw obywatelskich (zob. wniosek z 3 listopada 2015 r. oraz pismo uzupełniające z datą 14 czerwca 2016 r., sygn. VIII.517.1.2015. AB, dostępne na stronach internetowych TK i RPO). Za inicjatywą stoją wyniki żmudnych wizytacji domów pomocy społecznej w ramach „Krajowego Mechanizmu Prewencji" (wykonującego ustawowe zadanie przeciwdziałania torturom i okrutnemu traktowaniu w zakładach karnych i innych miejscach pozbawienia wolności) wespół z błagalną korespondencją do ombudsmana pensjonariuszy przebywających w takowych niedobrowolnie.

Bo było wygodniej

Nie jest to bynajmniej pierwsza bitwa tego organu w obronie osób, które ukończyły 13 lat i wskutek choroby psychicznej, niedorozwoju umysłowego albo innego rodzaju zaburzeń psychicznych nie są w stanie kierować swym postępowaniem, wobec czego w obrocie prawnym powinien je zastępować sądowo ustanawiany opiekun, chyba że pozostają jeszcze pod władzą rodzicielską. Oto wcześniejszy przykład, tym razem w sprawie indywidualnej. Postanowieniem z 30 kwietnia 2015 r., sygn. V KK 42/15 (LEX nr 1733694) Sąd Najwyższy uwzględnił kasację RPO, uchyliwszy bardzo smutne postanowienie sądu odwoławczego na prowincji, utrzymujące w mocy rozstrzygnięcie o umorzeniu postępowania karnego z racji niepoczytalności podejrzanej oraz o osadzeniu jej bezterminowo w odległym zakładzie psychiatrycznym. Zlecił ponowne rozpoznanie sprawy z szacunkiem dla reguł gry. Internowaną była sześćdziesięcioletnia tempore criminis bezrobotna, której zarzucono przestępstwo znęcania się nad zwierzętami określone w art. 35 ust. 1a ustawy z 21 sierpnia 1997 r. (DzU z 2013 r., poz. 856, z późn. zm.), zagrożone grzywną, karą ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat dwóch. Cierpiała na przykrą, uporczywą psychozę urojeniową, lecz agresji nie przejawiała. Najwyżej komuś odburknęła, napisała donos. Nikomu nie chciało się wpajać w nią wiary w skuteczność psychiatrii. Zmagała się z samotnością. Złe relacje z ludźmi kompensowała afektem do bezpańskich kotów. Przygarnęła ponad dwadzieścia. Żyła z renty socjalnej. Czasem darowano jej jakieś wiktuały. Niedojadała. Nie starczało na zapewnienie mniejszym braciom rarytasów ani opieki weterynaryjnej. Cierpieli na świerzb, anemię, inne paskudztwa. Jednego, gdy w sprawie zawrzało, uśpiono. Z nagłośnieniem tego w lokalnej prasie. Sąsiedzi skarżyli się zaś nie tyle na los kociej czeredy, ile na fetor. Służby opieki społecznej solidarnie z sanitarnymi chowały głowę w piasek. Spółdzielnia szykowała eksmisję za długi czynszowe, choć obciążały one nadto zdrową współwłaścicielkę, przebywającą gdzie indziej. Ponieważ nie był to pierwszy ambaras z delikwentką, biegli psychiatrzy z udziałem psychologa pokusili się o opinię stwierdzającą, że – zacytujmy – „z powodu czynnej, nieleczonej psychozy zachodzi wysokie prawdopodobieństwo popełnienia przez opiniowaną podobnych czynów, przez co może stwarzać zagrożenie dla porządku prawnego".

Czary goryczy dopełniła prokuratorska ocena, że czyn zabroniony, o który toczyło się postępowanie, cechowała społeczna szkodliwość w stopniu znacznym. Ani oskarżyciela, ani sądów obu instancji nie wzruszyła poprzednia ekspertyza psychiatryczna, różniąca się od finalnej postulatem, aby organ opieki społecznej bądź prokurator wystąpił do sądu opiekuńczego o poddanie nieszczęsnej przymusowemu leczeniu szpitalnemu w sądowoopiekuńczym trybie art. 29 u.o.z.p., gwarantującym prawo do wypisu po 30 dniach kuracji, z szansą na remisję w chorobie i uporządkowanie spraw mieszkaniowych bez piętna kryminalistki. Zasugerowano jednocześnie potrzebę częściowego ubezwłasnowolnienia, wyjaśniając, że wszystkie te środki „byłyby korzystne i pożądane nie tylko ze wskazań medycznych, ale i profilaktyki prawnej".

Organom procesowym wygodniej było jednak sięgnąć po ówczesny art. 94 k.k. (precyzował przesłanki umieszczenia niepoczytalnego sprawcy przestępstwa w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym), użyć go we własnym gronie i nie zawracać głowy opiece społecznej, sądowi opiekuńczemu ani sanepidowi. Rozstrzygnięcie o detencji umotywowano na okrętkę, wyjmując argumenty prosto z ust ustawodawcy. Na pytanie o aktywność obrońcy (obowiązkowego w sprawie, wyznaczonego z urzędu) niechaj czytelników zadowoli odpowiedź, że orzeczenie pierwszoinstancyjne zaskarżyła sama zainteresowana i to ona przekonała rzecznika praw obywatelskich do wniesienia kasacji nadzwyczajnej od postanowienia zamykającego sprawę (z podstawą prawną w art. 521 k.p.k.). Można dodać, że nowo ustanowiony obrońca poparł środek zaskarżenia, tak jak prokurator obsadzający wokandę kasacyjną.

Inny, więc groźny

Ukłony dla wszystkich organów państwa, które w sygnalizowanych przypadkach potraktowały osoby ułomne psychiczne tak jak nakazuje konstytucja, będąca w tym zakresie prostą emanacją bodaj największej zdobyczy naszego kręgu cywilizacyjnego: bezinteresownej wrażliwości na ludzką krzywdę – rzeczywistą, nie zaś jedynie domniemaną czy wręcz wydumaną (jak ta wydedukowana z faktu handlowania w niedzielę).

Niestety, na co dzień w problematyce osób psychicznie chorych lub intelektualnie upośledzonych przeciętny rodak porusza się z niczym kot po mokrej trawie, o czym przekonuje już choćby los miłośniczki tych zwierząt. Świadomość społeczna utknęła tutaj w epoce Ciemnogrodu. Przedpotopowy stosunek do psychiatrii oraz jej pacjentów spotyka się w każdym środowisku, niezależnie od pozycji socjalnej, zasobów majątkowych, ukończonych fakultetów ani preferencji obyczajowych. Ludzie, od pojmujących co nieco dzieciaków po seniorów, wciąż obawiają się symptomów psychozy czy cech niedorozwoju umysłowego. Zdradzających coś takiego uważają za groźnych, nieobliczalnych, obcych, jednym słowem – innych. Innych, czyli wariatów (od łacińskiego wyrazu „varius" oznaczającego m.in. kogoś, kto różni się od reszty), których bezrefleksyjnie identyfikują według kryterium leczenia się na różne „dziwactwa", np. depresję czy chorobę afektywną dwubiegunową (dawniej zwaną „psychozą maniakalno-depresyjną" lub „cyklofrenią", a jeszcze wcześniej „psychozą szałowo-posępniczą", co wszelako też mogło się stać nieprzypadkowo!). Niekiedy skazy wariactwa upatrują w niestandardowych zachowaniach (po co on ciągle leży bez sensu w łóżku, leń głupi) bądź w samym zażywaniu lekarstw ordynowanych przez psychiatrę (oszalał, otruje się albo uzależni). Wolą wariatów unikać. Najchętniej izolowaliby ich w „psychuszkach". Czuliby się wtedy bezpiecznie. Nie przyjmują do wiadomości, że o statusie chorego przesądza medycyna, a nie siły nieczyste, że to wcale nie gorszy chory lub inwalida niż zawałowiec czy ofiara wypadku drogowego w kołnierzu ortopedycznym. Wykpiwają akcje organizowane z okazji Międzynarodowego Dnia Walki z Depresją (przypadającego 23 lutego). Powątpiewają w alarmy WHO ostrzegające, iż depresja to czwarty najpoważniejszy problem zdrowotny na świecie, dotyka ok. 10 proc. populacji, zagraża, z uwagi na niebotyczny odsetek samobójstw, głównie choremu.

Co gorsza, ciemnogrodzkich standardów kurczowo trzyma się psychoedukacja społeczna. Działalność na rzecz osób psychicznie niepełnosprawnych odbywa się okazjonalnie, niszowo. Nie przysparza honorów godnych czołówek w mediach. Nie licząc coraz szczuplejszego grona zapaleńców, nikt się z nią specjalnie nie obnosi. Relacje o jej adresatach brzmią jak bajki o żelaznym wilku, w najlepszym zaś razie thrillery z wieloma niewiadomymi. Nierzadko wieje od nich grozą. Zapewne niejednemu czytelnikowi obiły się o uszy supozycje medialne, jakoby ten czy ów zamachowiec się leczył, leczy lub powinien leczyć psychiatrycznie. Mniejsza z tym, co mu dolega i jak to się ma do incydentu. Ważne, że obrotny żurnalista odkrył w terroryście wariata. Wreszcie rozpętała się zbiorowa histeria, która obróciła się przeciwko osobom psychicznie ułomnym jako potencjalnym nosicielom ziarna agresji.

Wspomnijmy pokrótce, jak powyższy fenomen przebiegał nad Wisłą. Zaczęło się w 2016 r., po hitchcockowsku – sejsmicznie, na łamach „Do Rzeczy" (nr 20). Wybitny specjalista w dziedzinie psychiatrii udzielił wywiadu diagnozującego u swoich pacjentów nieodporność na niuanse polityczne („PiS-Obłęd"). Że podobno są za delikatni, by je spokojnie znosić. Gdy posypały się protesty, przysiągł, iż kieruje się troską o dobrostan podopiecznych.

Potem padło na resort zdrowia. Miłujący bliźnich w podobnym duchu wiceminister wystosował do dyrektorów szpitali psychiatrycznych epistołę z apelem, by podczas szczytu NATO i obchodów Światowego Dnia Młodzieży nie udzielano pacjentom rutynowych przepustek, służących – podkreślmy – tzw. treningom domowym, czyli readaptacji chorego w najbliższym otoczeniu po ustąpieniu ostrych objawów choroby (Justyna Watoła, Ministerstwo Zdrowia: „Nie wypuszczać na przepustki ze szpitali psychiatrycznych", Wyborcza.pl z 8 lipca). Punkt kulminacyjny dał się zaobserwować w „Polityce" (nr 32), gdzie usiłowano wykazać, że w świetle współczesnej nauki brakuje dowodów na pomawianie psychicznie chorych o inklinacje terrorystyczne („Psychoterror"). Próba wszakże się nie powiodła. Za dużo dwuznaczności, przypadkowo dobranych profesjonalizmów, gazetowej retoryki nastawionej na wywołanie atmosfery grozy. No i ta zwiastująca artykuł okładka z ponurą fotografią fragmentu oblicza oraz dłoni dorosłego mężczyzny uzbrojonego w nóż, ostrzegająca przed zagrożeniem nowych terrorystów: samotnych, zaburzonych, gotowych na śmierć szaleńców.

To zła moda

Tak stawiać problemu po prostu nie wolno. To stygmatyzacja osób skrzywdzonych przez naturę, którym jest dedykowana niniejsza wypowiedź. Intencje wydają się nieistotne. Dociekania oznak, po których można rozpoznać w człowieku kryjące się w nim zło, trwały latami i niczego do medycyny ani psychologii nie wniosły. Wśród badaczy tego problemu natrafiamy nie tylko na zwolenników naiwnej frenologii, głoszącej, że niedobre instynkty są zapisane na określonych połaciach mózgu. Znajdziemy tam też Cesare Lombroso, włoskiego profesora psychiatrii, antropologa i kryminologa, propagatora antropometrii opartej na doszukiwaniu się dziedzictwa cech współtworzących wizerunek „człowieka zbrodniarza" na podstawie wyglądu fizycznego. Czym zaowocowała ta niby nauka, pokazała historia.

Z prewencyjnego punktu widzenia przychodzi zgodzić się z poglądem, że zachowania o zewnętrznych cechach aktów terrorystycznych nie powinny być nagłaśniane, i to bez względu na stan zdrowia lub rozwoju psychicznego sprawcy. Wiele argumentów empirycznych przemawia bowiem za prawdopodobieństwem wystąpienia w takich sytuacjach tzw. efektu Wertera. Chodzi o „zarażenie" myśli cudzymi czynami wyrażające się w nieodpartej woli naśladownictwa. W psychologii określenie to zastrzeżono pierwotnie dla zjawiska znaczącego wzrostu liczby samobójstw, spowodowanego nagłośnieniem w mediach aktów suicydalnych znanych osób. Teraz jego znaczenie zwulgaryzowało się i bywa używane także wówczas, gdy ktoś naśladuje poznany wcześniej akt agresji w stosunku do kogoś innego. Tak czy inaczej, lepiej licha nie kusić.

W czasie teraźniejszym warto pamiętać o niezbywalnej sukcesji, prócz wzorców kulturowych, filozofii unormowania u.o.z.p., której przesłanie zdołano zamknąć w jednozdaniowej preambule oznajmiającej, że zdrowie psychiczne jest fundamentalnym dobrem osobistym człowieka, a ochrona praw osób z zaburzeniami psychicznymi należy do obowiązków państwa. Walka z terroryzmem ani jakimikolwiek innymi czynami sprzecznymi z prawem (oby zawsze było ono mądre!) nie powinna dehumanizować wiedzy o duszy ludzkiej ani instrumentarium przeznaczonego do zawiadywania tą wiedzą. Nie może reaktywować podziałów społecznych według kondycji psychicznej obywateli. Uleganie modzie na odnajdywanie zarodków terroru w odmienności grozi tendencją do łagodzenia dysonansu poznawczego metodami destrukcyjnymi, skutkującymi atrofią więzi międzyludzkich wzdłuż linii dzielącej świat psychicznie zdrowych i wariatów, wiernych i niewiernych, prawych i lewych itd. A stąd jakże blisko do tego, czego historii nikt nie wybaczy, co nigdy nie miało prawa ujrzeć światła dziennego.

Autorka jest prokuratorem Prokuratury Generalnej w stanie spoczynku

Latoś z porażającym tupetem panoszą się chętni do wsadzenia świata na beczkę prochu. Łącznie z naszym, skądinąd pięknym, krajem. Chodzą słuchy, że za oceanem ktoś odgraża się asfaltom, kebabom i kaktusom, cokolwiek by to miało znaczyć. Inny domaga się lustracji nawet najniższego personelu w rodzimej oświacie (bez taryfy ulgowej dla woźnych czy asenizatorów!). Bo ponoć i tam ukrywają się nieprawomyślni agenci, kolaboranci, poplecznicy, nie mówiąc o zaprzańcach, których należy z hukiem pozbawić wszelkich zaszczytów. Słyszano też o kulturoznawcach gotowych brać się za bary niemal z całą Europą. Prawdziwy Armagedon.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie Prawne
Sławomir Paruch, Michał Włodarczyk: Wartości firmy vs. przekonania pracowników
Opinie Prawne
Łukasz Guza: Ulotny urok kasowego PIT
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Krzywizna banana nie przeszkodziła integracji europejskiej
Opinie Prawne
Paweł Litwiński: Prywatność musi zacząć być szanowana
Opinie Prawne
Ewa Szadkowska: Składka zdrowotna, czyli paliwo wyborcze
Materiał Promocyjny
Dzięki akcesji PKB Polski się podwoił