Jarosław Kaczyński zapowiada kolejną reformę wymiaru sprawiedliwości. Pakiet projektów jest już podobno gotowy. Zmian będzie wiele. Od organizacji pracy w sądach poprzez awanse, nabór do zawodu po obiecywaną większą niezawisłość i ograniczenie stanowisk funkcyjnych. Pytani o ocenę propozycji sędziowie mówią wprost: „Mamy dosyć reformowania. Chcielibyśmy w końcu spokojnie pracować". Nie zanosi się na to, żeby którykolwiek z reformatorów chciał ich słuchać.

Powód do zmian jest, i to prawdziwy. Wymiar sprawiedliwości pracuje źle. Wszystkie tzw. mierniki funkcjonowania sądów są z roku na rok gorsze. Problem tylko w tym, czy to przypadkiem nie wynik nadmiaru reform i ich niekonsekwencji. Weźmy choćby pod uwagę reformę Jarosława Gowina, byłego wiceministra sprawiedliwości, który zlikwidował najmniejsze sądy rejonowe. Po roku je przywrócono. Operacja niby mało skomplikowana, bo pozornie polegająca na wymianie tabliczek, w rzeczywistość zdezorganizowała pracę sądów na miesiące. Inny przykład: reforma procedury karnej. Zgadza się, nie była dopięta na ostatni guzik, ale kosztowała sporo. Projekt powstawał sześć lat. Przez półtora roku szkolono sędziów, prokuratorów, policjantów. Drukowano dla nich znowelizowane kodeksy. Koszty sięgały milionów. Po pół roku od wprowadzenia zmian Zbigniew Ziobro się z nich wycofuje. To, co zastał w wymiarze sprawiedliwości, nazywa katastrofą.

Nie bawiąc się w ocenę tej decyzji, nie sposób nie zauważyć, że źle się dzieje. Co minister, to nowy pomysł na reformę. Większość kończy się klapą. Może więc nowy minister zejdzie na chwilę ze ścieżki nieustannego poprawiania i wprowadzi tylko konieczne zmiany, które sądom pomogą, a nie kolejny raz je pogrążą?