A więc stało się. Stare wraca. Będzie odwrót od reformy procedury karnej. W ubiegłym tygodniu Ministerstwo Sprawiedliwości ogłosiło rządowy projekt zmiany k.p.k. Kwiat kontradyktoryjności nie zdążył jeszcze nawet wzejść ponad trawę, a już zbliża się do niego kosa legislacyjna.
Nie jest to mały projekt. Jego globalna ocena w krótkim tekście nie będzie więc możliwa. Wiele w nim rozwiązań szczegółowych, które wymagają pogłębionej analizy. Ważny jest jednak rdzeń projektu. I to właśnie do tego fundamentalnego założenia trzeba się odnieść. Tym rdzeniem jest pełny powrót do inicjatywy dowodowej sądu pierwszej instancji. Jak wiadomo, przewodnią ideą reformy procedury karnej przygotowywanej przez bez mała pięć lat i wprowadzonej latem ubiegłego roku po rekordowo długim, dwuletnim vacatio legis była próba ustawowego stłumienia bardzo silnego pierwiastka oficjalności w postępowaniu sądowym. Celem reformy było nadanie postępowaniu sądowemu zdecydowanie bardziej kontradyktoryjnego oblicza. Sąd miał się stać organem pasywnym, obserwującym tylko i bezstronnie oceniającym dowody przedstawiane i przeprowadzane przez strony.
Projekt zakłada powrót starego. Rezygnuje się w nim z nowego brzmienia art. 167 k.p.k. Dziś jest to przepis misternie rozwinięty, którego ważnym elementem jest wyjątek oparty na kryterium dość trudnym do strawienia dla umysłu prawniczego: ?„wyjątkowych wypadków, uzasadnionych szczególnymi okolicznościami". Projekt rządowy eliminuje ? podstawowe dla całej reformy ? obecne brzmienie art. 167 k.p.k. i przywraca jego dawną postać. Sąd znowu będzie miał obowiązek prowadzenia postępowania dowodowego z urzędu, a strony będą mogły rozwijać samodzielną inicjatywę dowodową wedle własnej woli obok inicjatywy dowodowej prowadzonej przez sąd.
Lekarstwa jak na lekarstwo
Przyznaję, że nie byłem specjalnym entuzjastą reformy procedury karnej z 2013 r. Nazywanie jej przez niektórych wielką reformą procesu karnego uważałem za przejaw bombastyki najczystszej próby. Bo o „wielkich reformach" powinni raczej mówić historycy prawa po wiekach od ich przeprowadzenia i dekadach (ustabilizowanej) praktyki sądowej. A nie sami ich twórcy, i to jeszcze zanim wyschnie atrament na podpisie prezydenta pod ustawą. Jak się okazało, jeden projekt legislacyjny może przekreślić największą nawet reformę procedury karnej.
Mniejsza o to. Nie byłem jednak entuzjastą tej reformy z powodów dokładnie przeciwnych niż te, którymi kieruje się rząd, zmierzając do przywrócenia status quo ante prowadzenia postępowania dowodowego w postępowaniu karnym. Uważam bowiem, że zamysł zerwania z dotychczasową praktyką daleko posuniętej oficjalności postępowania jurysdykcyjnego był sam w sobie bardzo sensowny i stanowił krok we właściwym kierunku. Fatalne strony praktyki postępowania jurysdykcyjnego w sprawach karnych (dominująca inicjatywa dowodowa sądu, bardzo słaba aktywność lub wręcz pasywność dowodowa stron), które prawie niepodzielnie panowały w naszych salach sądowych, trudno było wyrugować bez zdecydowanych zmian kodeksu. Korekty postępowania karnego były zatem niezbędne, a diagnoza problemów trapiących system mniej więcej trafiona. A jednak lekarstwo zostało zaaplikowane wadliwie, w zdecydowanie zbyt małej dawce. Mam na myśli cytowany „gumowy" wyjątek w przepisie art. 167 § 1 k.p.k., zobowiązujący sąd do prowadzenia dowodów tak jak w starym (tj. tym sprzed 1 lipca 2015 r.) postępowaniu. Jeżeli więc można było coś zarzucić reformie procedury karnej z 2013 r. (potem jeszcze znacząco zmodyfikowanej w lutym 2015 r., niestety ze zdecydowanie zbyt krótkim vacatio legis), to była to raczej jej zbytnia zachowawczość. Projektodawcy od samego początku prac nad nowelizacją dbali bowiem o to, by zachować (niemałe) elementy oficjalności postępowania dowodowego, co znacząco ograniczało możliwości wyrugowania z postępowania karnego zbyt dużej aktywności sądów, zostawiając jednocześnie zdecydowanie za szeroki margines na „własną" aktywność dowodową sądu. Zachowawczość zmian miała jednak także inny, nie mniej istotny efekt: ani zwolennicy starego systemu, ani wyznawcy kontradyktoryjności nie byli usatysfakcjonowani zmianami, uważając je – nie bez racji – za półśrodek.