Zacznijmy od historii. I tak, od 31 marca 2010 r., tzn. od daty wejścia w życie ustawy z 9 października 2009 r. o zmianie ustawy o prokuraturze oraz niektórych innych ustaw (DzU nr 178, poz. 1375 z późn. zm.; dalej: nowela z 2009 r.), w instytucji tej doszło do kolejnej schizmy. Matematyczna być może mniejszość prokuratorów wygrała bój o autonomię firmy oraz o arsenał gwarancji swej niezależności, zbliżający, jak nigdy dotąd w powojennej Polsce, status prokuratora do statusu sędziego. Były to zdobycze nie do przecenienia, zwłaszcza że przyrzeczono kontynuację reformy. Umożliwiały uprawianie fachu w izolacji od polityki nękającej prokuraturę i jej kadrę czy to bezpośrednio, czy przez ministerialne jestestwo szefa.
Niektórym prokuratorom mieniącym się większością, czego obiektywnie sprawdzić wszak nie można, reforma się nie spodobała. Woleli służbę pod przywództwem polityka, który wielu z nich wyniósł ponad kolegów, przesuwając na szczyt – do Prokuratury Krajowej, wydziałów zamiejscowych jej biura do spraw przestępczości zorganizowanej, rozmnażających się zespołów w centrali do różnych innych spraw, indywidualnych i ogólnych lub do pełnienia kierowniczych funkcji w terenie. Tam niezależność wręcz doskwierała.
Chodziło bowiem o to, żeby zaspokajać oczekiwania przywódcy, a nie nadstawiać karku za to, co się robi pod własnymi personaliami. Lojalność była zresztą bardziej opłacalna od wartości, jakimi cieszą się sędziowie. Dawała ponadnormatywne zaszczyty w formie rozmaitych nagród i wyróżnień, nie wyłączając awansów z pominięciem ogólnych przepisów o powołaniu na pierwsze bądź wyższe stanowisko prokuratorskie, a czasem nadto gromadę podwładnych.
Ręczne sterowanie, wróć!
Wystarczyło kilka ukłonów i jedno kiwnięcie ręki. Któżby oparł się urokom paradowania z etykietą kierownika zespołu, naczelnika, szefa jednostki organizacyjnej na kilka gmin, powiatów bądź województw, dyrektora departamentu albo biura w centrali, prawej ręki guru, bodaj w roli zastępcy prokuratora generalnego czy – niestety, całkiem uzurpatorskiej – roli zastępcy prokuratora krajowego. No i tamte specakcje w asyście takiej czy innej służby specjalnej z obliczem zasłoniętym kominiarką, o których wrzało w mediach, rozsławiające wybrańców, mile głaskające ich ego. Słowem, było za czym tęsknić, co przeklinać oraz o co walczyć pod szyldem Związku Zawodowego Prokuratorów i Pracowników Prokuratury bądź ad hoc zawiązanego Niezależnego Stowarzyszenia Prokuratorów „Ad Vocem". Szczególnie jeśli się zważy, że pierwszy szyld stwarzał i stwarza sposobność walki bez obowiązku pełnienia służby, a drugi wpisywał do karnetu zapraszanych na salony.
Jak to się przekładało na wykonywanie ustawowych zadań prokuratury? Odpowiedź tkwi w wyrokach skazujących oskarżonych w specsprawach. Wygląda to dość licho. Mocniej wryły się w pamięć oraz papier uniewinnienia, umorzenia śledztw o węszone wszędzie afery, niesmak po rozdmuchanych, lecz już na starcie bezowocnych procesowo nagonkach na oponentów lub przeciwników wyimaginowanych, zamiłowanie do podsłuchów, podglądów i prowokacji, przepisy o rocznych, przymusowych delegacjach oraz permanentnych sądach dyscyplinarnych dla prokuratorów i sędziów, psikus zesłania do odległej prokuratury rejonowej na parę miesięcy koleżanki z Prokuratury Krajowej czy wreszcie wycieczki do szefa dominującej partii z aktami pod pachą.