W Krakowie, na Wawelu wszystko jest jasne. Prywatne wizyty prezesa Jarosława Kaczyńskiego na grobie najbliższych są naturalnym, ludzkim prawem, a naruszanie ich spokoju nie znajduje usprawiedliwienia ani moralnego, ani politycznego.
Na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie sprawa wydaje się być bardziej złożona. Bo choć z jednej strony mamy tu msze święte rozpoczynające każdą kolejną smoleńską uroczystość oraz deklaracje o „modlitewnym marszu", to z drugiej strony, na czele żałobnego pochodu widzimy co miesiąc polityków z jednego politycznego obozu i słyszmy deklaracje wyraźnie ocierające się o politykę.
Przyglądając się tej sytuacji bliżej, warto zacząć od oczywistości. Wbrew różnym lewicującym narracjom na gruncie ładu ustanowionego przez konstytucję z 1997 roku wolność religijna ma w Polsce charakter nie tylko prywatny i indywidualny, ale także zbiorowy i publiczny (art. 53). Oznacza to, że obywatele, w tym również politycy, mają pełne prawo publicznie demonstrować swe uczucia religijne. Także politycy mają więc prawo brać udział w publicznych uroczystościach religijnych, a także publiczne przeżywać religijne misterium żałoby.
Te mądre rozwiązania i wysokie standardy stawiają jednak przed nami, a przede wszystkim przed samymi politykami, dość wysoką poprzeczkę roztropności i rozwagi. Chodzi bowiem o to, by religijne treści, inspiracje i symbole w życiu publicznym służyły i samym religijnym wspólnotom i dobru wspólnemu wszystkich, wierzących i niewierzących, popierających i krytykujących tę lub inną władzę, obywateli.
W przypadku polityków oznacza to, jak się wydaje, potrzebę szczególnej powściągliwości i rozwagi w przywoływaniu religijnych treści, zwłaszcza w sytuacji politycznych konfliktów. Z jednej bowiem strony wypaczać to może ponadpartyjny, wspólnotowy i eschatologiczny sens religii, z drugiej zaś sakralizować może same konflikty, znacznie utrudniając ich rozwiązanie.