Na razie jednak mamy problemy w gospodarce globalnej, systematycznie obniżają się krajowe wskaźniki koniunktury, inwestycje rosną coraz wolniej, mimo że przedsiębiorstwa mają dobre wyniki i banki nie zaczęły jeszcze wprowadzać ograniczeń w kredytowaniu. To wszystko w mojej ocenie pokazuje, jak rosną źródła napięć wewnętrznych.
Morawieckiemu się powiedzie?
Kibicuję mu, szanuję jego pracę, bo sam ją kiedyś wykonywałem, i szczerze życzę powodzenia. To, co proponuje, jest dobre. Tylko baczmy, by przy okazji wspierania inwestycji te publiczne nie wyparły tych prywatnych. Niech ostrzeżeniem będzie to, co zrobiliśmy przy okazji budowy autostrad. Mając największy w Europie udział wydatków na inwestycje publiczne w relacji do PKB, położyliśmy budownictwo w Polsce. Jak zauważył sam Mateusz Morawiecki, w Hiszpanii w oparciu o program budowy autostrad powstały trzy wielkie firmy budowlane, które stały się globalne, w Polsce trzy największe upadły.
Twierdzi pan, że potrzebna jest naprawa finansów publicznych. Czy zapowiadane uszczelnienie podatków jest naprawą?
Nie do końca. Choć lepsza ściągalność podatków jest potrzebna – i oby się udała – nie rozwiąże problemu bez racjonalizacji i ograniczenia części wydatków publicznych. Marek Belka mówi często, że bezpieczny poziom zadłużenia to 40 proc. długu w relacji do PKB. Taki poziom pozwala przy dekoniunkturze zwiększać wydatki. Daje istotne pole manewru i makroekonomiczną rezerwę na złe czasy. Ale taką rezerwę można uzyskać, trzymając w ryzach wydatki w okresie relatywnie wysokiego wzrostu. A obecnie rząd chce fiskalnie pobudzać gospodarkę i zmierza na razie w odwrotnym kierunku. Pamiętajmy, że to przede wszystkim państwo jest źródłem zakłóceń i słabości gospodarki. Bo nie tylko nie podejmuje działań naprawczych, ale też często pogłębia problemy strukturalne. Chociażby przez próbę biurokratycznego narzucenia innowacyjności przedsiębiorstwom, czego skutki okazały się dokładnie odwrotne do zamierzeń.
Program 500+ dużo kosztuje, ale może jest potrzebny z punktu widzenia problemów demograficznych.
Demografia była i jest dla nas wielkim wyzwaniem. Nikt nie może być pewien, że sam bodziec fiskalny da efekt w postaci wzrostu dzietności. A nawet jeśli, to może przynieść również złe skutki uboczne. Chociażby obniżyć aktywność zawodową kobiet. W przypadku narastającej luki demograficznej powinniśmy dążyć do tego, aby jak najwięcej ludzi było aktywnych zawodowo, zwłaszcza kobiet. Chodzi o to, aby rodziny utrzymywały się z bezpiecznej i trwałej pracy, a nie ze świadczeń socjalnych.
Ale gdyby podniosła się dzietność, to skutki uboczne można zaakceptować?
Wiele osób się zastanawia, czy nie można tego osiągnąć innymi środkami, które nie rodzą takich napięć społeczno-ekonomicznych, jakie niesie ten program. Trzeba rozwiązać przede wszystkim problem opieki nad dziećmi – żłobków czy przedszkoli. Do tego dochodzi problem aspiracji zawodowych kobiet czy kulturowej nierównowagi w zakresie odpowiedzialności obojga rodziców za wychowanie dzieci i funkcjonowanie gospodarstwa domowego.
Ale badania pokazują, że ludzie oczekują od państwa zapewnienia im bezpieczeństwa ekonomicznego.
No tak, ale 500 zł takiego bezpieczeństwa nie zapewnia. Poczucie niepewności rodzi się z różnych źródeł. Weźmy przykład umów o pracę na podstawie kodeksu cywilnego, a nie kodeksu pracy. Jestem zwolennikiem elastycznych form zatrudnienia, ale skala ich wykorzystania, jako sposobu ucieczki od ZUS, przekroczyła masę krytyczną. Przecież to nie jest normalna sytuacja, gdy niemalże każdy w firmie budowlanej jest przedsiębiorcą budowlanym, a nie pracownikiem. To zresztą jedna z pochodnych fatalnie prowadzonego programu budowy autostrad. Uważam, że powinniśmy wrócić do dyskusji, jakiego kodeksu pracy potrzebujemy. Co zrobić, żeby mieć elastyczne formy zatrudnienia, a jednocześnie, aby nie były one hurtowo i mechanicznie stosowane. Inaczej niż w Skandynawii – nam z „flexicurity" [połączenie elastyczności z bezpieczeństwem – red.] wychodzi tylko flexi, a security kuleje.
Czy podatki bankowy i sklepowy, które są wprowadzane, by pokryć koszty 500+, nie zaszkodzą gospodarce?
Podatek bankowy wprowadzany jest w sytuacji, gdy na banki spadają bardzo różne ciosy – na przykład ryzyko przymusowego przewalutowania kredytów hipotecznych. Zresztą i bez tego kredyty walutowe są ryzykiem i dla kredytobiorców, i dla banków. Słabnący złoty jeszcze pogarsza sytuację. Do tego banki muszą ponosić dodatkowe koszty wprowadzania wyższych norm bezpieczeństwa (wynikających głównie z norm europejskich) i są obciążane kosztami problemów SKOK i banków spółdzielczych. To powoduje, że podatek bankowy w takich warunkach może być szokiem dla tych instytucji.
A sklepowy?
Tu jest jeszcze gorzej, bo odnoszę wrażenie niezwykle chaotycznego działania. Jakby uznano, że kurę znoszącą złote jajka, jaką się widzi w zagranicznych hipermarketach, trzeba natychmiast oskubać, ale po drodze zaczęto się potykać o dziesiątki różnego rodzaju ograniczeń. A na koniec podatek i tak nie przyniesie oczekiwanych efektów, zostanie zredukowany do symbolicznej formy, tak jak na Węgrzech.
A co pan by zrobił?
Swoje propozycje zgłosiłem kilkanaście lat temu w postaci konstrukcji systemu podatkowego – 19 proc. podatku od dochodów osobistych z kwotą wolną przypisaną na osobę w gospodarstwie domowym. To spełniłoby funkcję fiskalną i pomagałoby rodzinie. Można więc problem wsparcia rodzin rozwiązać tak, by system nie był skomplikowany i by nie trzeba było zatrudniać masy urzędników do wypłacania pieniędzy.
A pomysły PiS na system emerytalny?
Zmiany, które nastąpiły za poprzedniego rządu, czynią system emerytalny ewidentnie niewydolnym. Demografia plus demontaż OFE powodują, że system jest niewypłacalny i skazany na zapaść. Tylko ślepy może tego nie widzieć. Jedyne obecnie dostępne rozwiązanie, do którego wcześniej czy później dojdzie, to silny dobrowolny filar kapitałowy, czyli dodatkowe dobrowolne prywatne oszczędzanie, ale kontrolowane i ubezpieczane przez państwo. I tu potrzebny jest system rozsądnych zachęt. W tej chwili zapowiadane obniżenie wieku emerytalnego to byłby krok wstecz.
Powiedział pan, że jednym z grzechów głównych państwa jest brak wyobraźni strategicznej i suwerennej myśli rozwojowej. Uważa pan, że PiS też nie ma takiej wizji?
Nie mylmy wizji ze strategią. Nie chodzi o to, by ktoś uruchomił wyobraźnię i wołał: „Polskę naszą widzę mocarną, od morza do morza". Między tym, co jest wyobrażone, a tym, co ma być celem, jest jeszcze ścieżka dojścia, mapa pokazująca, co trzeba zrobić krok po kroku. Pytam więc – zresztą nie tylko ja – gdzie jest program gospodarczy tego rządu, gdzie jest dokument z podbudową analityczną i koncepcją, do którego można byłoby się odnieść? Zapowiedzi są, i dobrze, ale czekamy na program.
Ale rząd widzi słabości strukturalne naszej gospodarki i chce je rozwiązywać – np. niski poziom oszczędności, inwestycji, innowacji, wynagrodzeń, płac...
Problem polega na tym, by dokonywać takich zmian, które niwelują, a nie pogłębiają nasze słabości. Na razie to, co robi nowa władza, to zawłaszczanie państwa, podbój wrogiego terytorium. W ogłoszonym w grudniu raporcie „Osiem grzechów głównych Rzeczypospolitej", który został przygotowany przez zespól złożony z niezależnych ekspertów o różnych poglądach politycznych, pokazujemy 18 cech dobrego państwa. Niestety, tzw. dobra zmiana niemalże z wszystkimi z nich jest na kursie kolizyjnym. Tym samym nie jest to zmiana na lepsze.
To jak pan widzi naszą przyszłość?
Mimo wszystko jestem optymistą, może dlatego, że mam tak genetycznie. Zawsze się staram, nie poddaję się, przecież mam w sercu „Jeszcze Polska nie zginęła".
Jerzy Hausner, ekonomista, polityk, wykładowca uniwersytecki. Piastował stanowiska ministra oraz wicepremiera w rządach Leszka Millera i Marka Belki, w latach 2010–2016 był członkiem Rady Polityki Pieniężnej, obecnie jest kierownikiem Katedry Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie