– To dublowanie ograniczeń, które wprowadzono w stosunku do tych osób rosyjskimi ustawami, nic więcej. I tak ci ludzie nie jeżdżą za granicę, nie mają prawa zakładać kont w zagranicznych bankach, posiadać majątku za granicą – podsumował pierwsze sankcje Joe Bidena rzecznik Kremla, Dmitrij Pieskow.
– Rosja odpowie na to dość miękko. Dlatego, że w tym przypadku nie stało się nic, co by zagrażało jej gospodarce i współpracy z Zachodem – powiedział z kolei ekonomista Władisław Inoziemcew. Dodał, że – oprócz ograniczeń prawnych – urzędnicy obecnie objęci restrykcjami z powodu próby otrucia Aleksieja Nawalnego „i tak już wcześniej znajdowali się na różnych listach sankcyjnych" (Zachodu).
„Wielu pisze (w internecie): no i co z tego, że objęto sankcjami mundurowych. Oni i tak nigdzie nie jeżdżą. Takie podejście do problemu to błąd" – zanotowała współpracowniczka Nawalnego Maria Piewczich. Jednak środowiska demokratyczne w Rosji nie kryją swego rozczarowania.
Inoziemcew też przyznaje, że sankcje to „formalizowanie zerwania stosunków, które nastąpiło już dawno". Ale z drugiej zwraca uwagę, że „Amerykanie i Europejczycy prowadzą jasną politykę: konsekwentnie mówią, że nie pozostaną bierni wobec bezprawia tworzonego w Rosji. I to robią". Stwierdził jednak, że sankcje nie objęły rosyjskich oligarchów i właścicieli koncernów bliskich Kremlowi, a tego domagała się rosyjska opozycja.
Rzecznik Kremla oświadczył, że decyzja amerykańskiego prezydenta to i tak „ingerencja w wewnętrzne sprawy Rosji". A Ministerstwo Spraw Zagranicznych obiecało odpowiedzieć „na zasadzie wzajemności" na „wrogi, antyrosyjski wypad".