Plan jest taki: tymczasowe władze pokierują krajem do wyborów, parlamentarnych i prezydenckich, które mają się odbyć 24 grudnia. Pełen optymizmu jest ONZ, który wynegocjował ponad miesiąc temu porozumienie o powstaniu jednego rządu (jedności narodowej) w miejsce dwóch skłóconych, a wcześniej toczących wojnę.
Na wieść o zaprzysiężeniu 15 marca nowego rządu Abd al-Hamida Dabaiby doradca ds. bezpieczeństwa Joego Bidena, Jake Sullivan pogratulował Libijczykom, że wreszcie znaleźli się na drodze do demokratycznych wyborów. I zapowiedział, że ci, którzy będą chcieli w tym przeszkodzić, muszą się liczyć z tym, że zostaną pociągnięci do odpowiedzialności przez USA i ich międzynarodowych partnerów.
Przeprowadzenie w tak krótkim czasie wyborów nie będzie łatwe. – Rząd chciałby raczej porządzić dłużej. Termin wyborów trzeba będzie pewnie przenieść na później – mówi „Rzeczpospolitej" Tarek Megerisi, analityk z think tanku European Council on Foreign Relations.
I wylicza dodatkowe powody: nie ma ordynacji, trzeba zmienić konstytucję i zapewnić bezpieczeństwo. Po latach wojen nie wiadomo też, ilu jest wyborców. Nie wszystkie siły są reprezentowani w rządzie tymczasowym. A nowego premiera oskarża się, że zyskał stanowisko dzięki przekupstwu.
W środę do Trypolisu przyleciał Kais Saied, prezydent sąsiedniej Tunezji. Tunezja to jedyny kraj arabski, w którym dekadę po rewolucjach panuje demokracja i pluralizm.