Hongkong: Nie chcą być nazywani wrogami ludu

Obserwując rozwój wydarzeń w Hongkongu, nie wolno zapomnieć o różnicy w potencjale siły protestujących i reżimu – pisze profesor Szkoły Głównej Handlowej, autor książek i artykułów na temat Chin, Krzysztof Kozłowski.

Aktualizacja: 26.11.2019 21:37 Publikacja: 26.11.2019 18:31

Przyparci do muru, zamaskowani demonstranci zapowiadają, że nie mają nic do stracenia

Przyparci do muru, zamaskowani demonstranci zapowiadają, że nie mają nic do stracenia

Foto: DALE DE LA REY/AFP

To, co widzimy, zależy nie tylko od tego, na co patrzymy, ale również od tego, co przyzwyczailiśmy się dostrzegać. Kiedy między jednym i drugim pojawia się rozdźwięk, rodzą się pytania. A kiedy pozostają one bez odpowiedzi, rodzą się obawy, frustracje i niezadowolenie.

Obserwatorom wydarzeń w Hongkongu przyzwyczajonym do odmiennych standardów politycznych niż obowiązujące w Chińskiej Republice Ludowej trudno się pogodzić z porzucaniem tego, co znają – zasad państwa prawa i swobód obywatelskich – na rzecz o wiele bezwzględniejszej rzeczywistości. Jeszcze bardziej zastanawia, dlaczego państwo liczące blisko 1,5 miliarda obywateli nie umie sobie bezkonfliktowo poradzić ze Specjalnym Regionem Administracyjnym o liczbie ludności nieprzekraczającej 7,5 miliona.

Jedno państwo, dwa systemy

Pierwsze demonstracje w Hongkongu w 2019 r. zorganizowano przeciwko projektowi ustawy ułatwiającej ekstradycję z Regionu do ChRL i związanymi z tym obawami wykorzystywania politycznie nowych procedur. Z perspektywy trwających blisko pół roku protestów można już spokojnie powiedzieć, że kwestia rzeczonych regulacji, z których zresztą lokalne władze się wycofały, była tylko iskrą. Od niej wybuchł pożar społecznego niezadowolenia, które już dłuższy czas kumulowało się w hongkońskim społeczeństwie.

Przyczyn tego niezadowolenia jest wiele: wysokie koszty życia związane z niebotycznymi cenami mieszkań, rozwarstwienie społeczne, którego wskaźniki w Hongkongu są jednymi z najwyższych na świecie, ogromna konkurencja na rynku pracy, na którym lokalni mieszkańcy muszą stawać w szranki z konkurencją spoza Regionu. Nie jest to pierwszy przypadek, kiedy Hongkończycy muszą konkurować z przyjezdnymi czy radzić sobie z codziennymi problemami w warunkach niesamowicie zagęszczonej aglomeracji, ale po raz pierwszy ta sytuacja jest powszechnie kojarzona z konsekwencjami reintegracji z ChRL. Po pierwsze, przyjezdni to głównie przybysze z kontynentu. Po drugie, możliwości ekonomiczne kurczą się wraz ze spowolnieniem chińskiego wzrostu gospodarczego. Po trzecie, obydwu procesom towarzyszy konsekwentne ograniczanie swobód obywatelskich. Gwarantowała je ustawa zasadnicza oparta na regule „jedno państwo, dwa systemy".

Współczesna tożsamość obywateli Hongkongu nie kształtowała się tak samo jak obywateli ChRL. Kiedy w Chinach szalała rewolucja kulturalna, w Hongkongu protestowano na ulicach przeciwko korupcji policji, a gdy Hongkończycy byli świadkami kształtowania się jednego z pierwszych i największych globalnych ośrodków finansowych w Azji, w Chinach trwał eksperyment Wielkiego Skoku. Kiedy doszło do połączenia Regionu i ChRL, Hongkong miał za sobą ponad sto lat odmiennej trajektorii rozwoju nie tylko gospodarczego czy politycznego, ale szerzej – społecznego. Znajdował się bowiem pod kontrolą brytyjską już od zakończenia I wojny opiumowej, a umowa 99-letniej dzierżawy przez Wielką Brytanię została podpisana znacznie później – w 1898 r. Wystarczy powiedzieć, że Hongkong nie zdążył doświadczyć chińskiego eksperymentu z radykalnym komunizmem, który w czasie dwukrotnie krótszym niż brytyjska dzierżawa został wcielony w życie przez Mao Zedonga, przeobraził współczesne Chiny i odszedł w przeszłość wraz z reformami Deng Xiaopinga.

Brama do globalnego pieniądza

Nie zmienia to faktu, że w 1997 r. Hongkończycy cieszyli się z reintegracji z kontynentem w ramach formuły „jeden kraj, dwa systemy". Z jednej strony wprowadzona po rozstaniu z Wielką Brytanią ustawa zasadnicza miała im gwarantować zachowanie instytucji zapewniających poszanowanie reguł państwa prawa i relatywnej w porównaniu z kontynentem autonomii politycznej. Z drugiej strony niesamowite zwyżki PKB właściwe dla ChRL na przestrzeni lat 90. i w pierwszej dekadzie XXI wieku dla Hongkongu były równoznaczne z ogromnymi szansami gospodarczymi.

Po „powrocie do macierzy" Specjalny Region Autonomiczny był dla Chin oficjalną bramą do świata międzynarodowych finansów i inwestycji. Np. po dziś dzień giełda w Hongkongu jest znacznie bardziej otwarta na podmioty międzynarodowe niż giełdy w Shenzhen czy w Szanghaju, a środowisko do inwestowania i prowadzenia działalności gospodarczej jest dużo bardziej przyjazne niż otwierające się, ale wciąż trudne i mało transparentne, rynki Chin kontynentalnych.

Jednak scentralizowane i asertywne Chiny Xi Jinpinga w 2019 r. to już nie aspirujące do Światowej Organizacji Handlu Chiny Jiang Zemina z roku 1997, które dopiero się globalizowały. Dlatego wizja przyszłości dzisiejszych Hongkończyków już nie jest tak optymistyczna jak 20 lat temu. Zwłaszcza młodzi, którzy właśnie wchodzą na rynek pracy, zaczynają samodzielne życie i planują swoją przyszłość, szczególnie silnie zdają sobie sprawę, że gospodarcze szanse, z których cieszono się w 1997 r., odeszły w przeszłość, a mające im gwarantować odrębność zasady koegzystencji, nie tylko przestaną obowiązywać za ich życia, bo za niespełna 30 lat, ale już teraz są efektywnie ograniczane przez ChRL.

Koszty rozwoju

Nie wolno też zapomnieć o szerszym kontekście przeobrażeń samych Chin. Od początku lat 80. legitymacja Komunistycznej Partii Chin opierała się przede wszystkim na gwarantowaniu intensywnego wzrostu gospodarczego. Miał on pozwolić społeczeństwu na wydźwignięcie się z ubóstwa wcześniejszych czasów. W zamian władze komunistyczne oczekiwały posłuszeństwa.

Społeczeństwo na kontynencie, doświadczone tragediami rewolucji kulturalnej i Wielkiego Skoku, wydawało się z tym godzić. Jednocześnie zaangażowanie USA w stabilizację sytuacji geopolitycznej w Azji Wschodniej pozwalało jeszcze do niedawna skupiać się Państwu Środka na rozwoju gospodarczym. I jakkolwiek paradoksalnie to brzmi w czasach prezydentury Donalda Trumpa, pozwalało Chinom czerpać z dobrodziejstw globalizacji.

Jednak w realiach spowolnionego wzrostu i wojny handlowej z USA mechanizmy te przestają działać. O ile kilkunastoprocentowe zwyżki PKB znane z lat 90. i początku XXI wieku przekładały się na oszałamiający rozwój wschodniego wybrzeża Chin, o tyle dzisiaj w warunkach wzrostu na poziomie nieprzekraczającym 6 proc. o podobne namacalne świadectwa sukcesów jest już trudniej. Zamiast tego coraz częściej padają niewygodne pytania o koszty dotychczasowego rozwoju: o bańkę na rynku nieruchomości, nierozwiązane kwestie migracji wewnętrznych, nadpodaż zdolności produkcyjnych czy niekorzystne tendencje demograficzne, los Tybetu i Xinjiangu. Doświadczeni brytyjską kontrolą Hongkończycy obawiają się, że rozdźwięk między ich własną wizją bytu oraz wizją wielkich Chin będzie się zwiększać.

Demonstracje w 2019 r. to nie pierwsze przejawy niezadowolenia pod adresem władz ChRL. Pierwsze miały miejsce już w 2003 r. przeciwko regulacjom zaostrzającym odpowiedzialność za podżeganie przeciwko reżimowi, co zostało odebrane jako próba upolitycznienia wymiaru sprawiedliwości. Wtedy władze ustąpiły. W 2007 r. udało im się jednak wprowadzić zmiany w systemie reprezentacji obywateli w wyborach do legislatywy i egzekutywy. Z perspektywy czasu widać, że zmiany te podzieliły obóz prodemokratyczny i faktycznie ograniczyły szanse potencjalnej opozycji.

Sukcesem demonstrantów zakończyły się protesty w 2012 r. przeciwko zmianom programów nauczania historii, w których objętość zajęć dotycząca Hongkongu była zmniejszona na rzecz historii Chin. Projekty zostały odrzucone, choć do dziś przedstawiciele reżimu nie zrezygnowali z reinterpretacji wydarzeń 1997 r. Porażką demonstrantów skończyły się z kolei trwające wiele miesięcy protesty w 2014 r., których symbolem były parasolki.

Opór wobec zmian w ordynacji wyborczej nie był wówczas tak dobrze zorganizowany i tak mocno popierany jak dzisiaj. Jednocześnie protesty dezorganizowały życie miasta, znacząco utrudniając egzystencję współobywatelom i przyczyniając się do spadku poparcia dla protestujących. Wstrząsem dla społeczeństwa było zniknięcie w 2015 r. księgarzy sprzedających książki zakazane na kontynencie, których później odnaleziono przed kamerami państwowej telewizji, gdy przyznawali się do rozmaitych win.

Wybory jak plebiscyt

Obecne protesty nie są więc przypadkową erupcją emocji młodych ludzi, lecz kolejną odsłoną niezadowolenia obywateli Regionu. O tym, na ile jest ono powszechne, świadczy przytłaczające zwycięstwo stojących po stronie demonstrantów partii prodemokratycznych w 17 z 18 okręgów wyborczych przy ponad 70-procentowej frekwencji w wyborach lokalnych 24 listopada.

Protestujący sformułowali pięć głównych postulatów wobec władz Regionu, a pośrednio ChRL: wycofania się z regulacji ekstradycyjnych, dochodzenia w sprawie brutalności policji, amnestii dla protestujących, bardziej demokratycznej reprezentacji oraz zaprzestania nazywania demonstrantów chuliganami, wandalami czy wrogami ludu.

Władze mają więc dylemat. Ustępstwa mogłyby zostać źle odebrane na kontynencie, gdzie żadne łagodzenie polityki nie wchodzi w grę. Strony znalazły się w impasie. Na przestrzeni ostatnich tygodni obserwatorzy z zewnątrz mogli mieć wrażenie znużenia protestami i malejącego poparcia dla demonstrantów. Zwłaszcza po rezygnacji władz z ustawy ekstradycyjnej, postępującej po niej radykalizacji protestów i coraz bardziej drastycznych metod działania policji.

Jednak wybory lokalne, które stały się de facto plebiscytem poparcia dla partii prodemokratycznych i proreżimowych, jasno pokazały, po czyjej stronie stoi większość obywateli Regionu.

Gdy nie ma nic do stracenia

Obserwując rozwój wydarzeń, nie wolno zapomnieć o fundamentalnej różnicy w potencjale siły protestujących i reżimu. Przyparci do muru, zamaskowani demonstranci zapowiadają, że nie mają nic do stracenia. Z kolei chińskie władze już nieraz pokazały, że jeśli uznają to za uzasadnione, nie zawahają się przed użyciem drastycznych środków w obronie reżimu.

Nie należy jednak zapominać, że formalnie i bezpośrednio zarządzaniem kryzysem nie zajmują się jeszcze władze centralne ChRL, ale ich lokalni reprezentanci. O ile trudno sobie wyobrazić, by szefowa hongkońskiej administracji Carrie Lam mogła podejmować najważniejsze decyzje bez konsultacji z władzami centralnymi, faktycznie to ona i jej administracja jest odpowiedzialna za nieumiejętne podejście do demonstrantów, kiedy protesty i atmosfera wokół nich były jeszcze spokojniejsze. Wobec antyreżimowych resentymentów może być zmuszona do poniesienia konsekwencji politycznych.

Nie zmienia to jednak faktu, że w dłuższej perspektywie nie zapowiada to realizacji postulatów, w imię których obywatele Hongkongu wyszli na ulice.

To, co widzimy, zależy nie tylko od tego, na co patrzymy, ale również od tego, co przyzwyczailiśmy się dostrzegać. Kiedy między jednym i drugim pojawia się rozdźwięk, rodzą się pytania. A kiedy pozostają one bez odpowiedzi, rodzą się obawy, frustracje i niezadowolenie.

Obserwatorom wydarzeń w Hongkongu przyzwyczajonym do odmiennych standardów politycznych niż obowiązujące w Chińskiej Republice Ludowej trudno się pogodzić z porzucaniem tego, co znają – zasad państwa prawa i swobód obywatelskich – na rzecz o wiele bezwzględniejszej rzeczywistości. Jeszcze bardziej zastanawia, dlaczego państwo liczące blisko 1,5 miliarda obywateli nie umie sobie bezkonfliktowo poradzić ze Specjalnym Regionem Administracyjnym o liczbie ludności nieprzekraczającej 7,5 miliona.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Marek Migalski: Waga nieważnych wyborów
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Opinie polityczno - społeczne
Daria Chibner: Dlaczego kobiety nie chcą rozmawiać o prawach mężczyzn?
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Gorzka pigułka wyborcza
Opinie polityczno - społeczne
Jerzy Surdykowski: Czy szczyt klimatyczny w Warszawie coś zmieni? Popatrz w PESEL i się wesel!
felietony
Marek A. Cichocki: Unijna gra. Czy potrafimy być bezwzględni?