Rozwój sytuacji w tym regionie budzi powszechne zainteresowanie, a ja obserwuję wydarzenia w Katalonii z uwagą zapewne znacznie większą niż większość. Od lat bowiem jestem redaktorem naczelnym globalnego czasopisma naukowego „Archives of Computational Methods in Engineering", którego redakcja ma siedzibę w Barcelonie. Parokrotnie w ciągu roku bywam w tym mieście, a setki przeprowadzonych oficjalnych i prywatnych rozmów zrobiły ze mnie domorosłego znawcę problematyki katalońskiej. I w tej roli mam nieodparte uczucie, że niezwykle trudna, nie waham się nawet użyć określenia: dramatyczna sytuacja w tym regionie zawiniona została przez obie strony konfliktu.
Separatyści katalońscy konsekwentnie lekceważyli hiszpańską konstytucję, a rząd centralny nigdy nie próbował szukać porozumienia z Katalończykami o umiarkowanych poglądach, nie mówiąc o próbach podjęcia dialogu z zatwardziałymi zwolennikami pełnej autonomii. A osób o umiarkowanych poglądach jest w Katalonii bardzo wiele. Są to w pierwszym rzędzie mieszkający w regionie nie-Katalończycy (głównie przybysze z innych części kraju i ich dzieci), których mniej więcej dwie trzecie jest przeciwnych pełnej autonomii, podobnie jak ok. jednej trzeciej rdzennych Katalończyków. Na podstawie licznych sondaży przyjmuje się, że w regionie w sprawie secesji istnieje w przybliżeniu równowaga opinii.
Dla osób o propaństwowych poglądach pewnego rodzaju symbolem stała się ostatnio burmistrz Barcelony Ada Colau, jeszcze niedawno zwolenniczka maksymalnej niezależności regionu, a dzisiaj przeciwniczka separacji (choć konsekwentny krytyk brutalnej ingerencji narodowej policji w trakcie niedawnego referendum). Odmienne poglądy pani burmistrz i katalońskiego premiera Carlesa Puigdemonta niejako symbolizują zróżnicowanie opinii mieszkańców metropolitalnej, pełnej napływowej ludności Barcelony i rdzennej populacji całego regionu. Odsetek zwolenników separacji jest w mieście konsekwencji relatywnie niski. Aby się o tym przekonać, wystarczyło w dniach najsilniejszych demonstracji pojechać na wybudowane pół wieku temu na wzgórzach okalających Barcelonę osiedla mieszkaniowe – praktycznie nie było tam widać żadnego poparcia dla demonstrujących separatystów. Inaczej na prowincji – typowym katalońskim autonomistą jest pochodzący z leżącej w odległości 100 km od Barcelony Girony Carles Puigdemont. A referendalna frekwencja wyborcza w stolicy regionu była istotnie niższa od średniej w całej Katalonii.
Barcelona jest dzisiaj miastem prawdziwie kosmopolitycznym. Nieustające rzesze turystów, rzucająca się w oczy różnorodność kultur i dobiegające zewsząd różnorodne języki stały się symbolem otwartości miasta. Ale i to spotyka się z odmiennymi interpretacjami. Charakter miasta to symbol jego niezależności od reszty regionu, a nie od całej Hiszpanii – mówią przeciwnicy separatyzmu. Kosmopolityczny charakter miasta jest potwierdzeniem, że potrafimy sobie dawać sami radę i będzie on pomocą, a nie przeszkodą w procesie uniezależniania się od Madrytu – twierdzą zwolennicy pełnej autonomii.
Ciekawym elementem sytuacji w Katalonii jest piłkarski klub FC Barcelona, którego lokalna i globalna popularność nie mają chyba sobie równych w całym sportowym świecie. Stadion sąsiaduje z moim barcelońskim biurem, co pozwalało mi wielokrotnie z bliska śledzić zachowania wielotysięcznych rzesz kibiców klubu. Zachowania w pełni wpisujące się w politykę separatyzmu – informacje na stadionie i napisy na transparentach są prawie wyłącznie po katalońsku, prezes klubu często krytykuje politykę władz w Madrycie, fani przywołują czasy dyktatury gen. Franco, gdy klub był symbolem oporu wobec rządu. Taka polityka klubu powoduje konsternację wielu fanów spoza Katalonii i prowadzi do, na razie drobnych, sporów na trybunach. Znając jednak emocje towarzyszące meczom FC Barcelony, nie sposób nie wyrazić obaw o dalszy przebieg wydarzeń na stadionie i wokół niego.