Rz: W nocy z czwartku na piątek jeden z pana kolegów uczestniczący w akcji „Szpitale bez aborterów" został pobity podczas próby zniszczenia waszego antyaborcyjnego żuka, czyli samochodu obklejonego drastycznymi zdjęciami z aborcji zaparkowanego przed szpitalem im. prof. Witolda Orłowskiego w Warszawie. Wcześniej feministki cięły już plandeki żuka nożami, niszczyły je farbą w spreju. Ale czy po tym, jak wasz wolontariusz trafił do szpitala, przerwiecie akcję?
Bawer Aondo-Akaa: Bynajmniej. Te ataki jeszcze bardziej motywują nas do działania, bo widzimy, że metoda, którą obraliśmy, jest skuteczna. Ponadto zdaje się, że środowisko aborcyjne widzi, że przegrywa. Wiedzą, że Polacy nie zgadzają się na mordowanie dzieci. Słabość zwolenników aborcji widać właśnie w tych powtarzających się atakach.
Czyli godzicie się na takie ataki?
Nie, nigdy nie powinno dojść do ataków ani na nasze banery, ani tym bardziej na wolontariuszy. Żyjemy przecież w demokracji, mamy zapewnioną wolność wyrażania swoich przekonań. Osoby, które nie popierają naszej akcji, powinny zorganizować własną, a nie uciekać się do napaści. Ale my po prostu jesteśmy świadomi zagrożeń. Każdy, kto angażuje się w sprawy społeczne, musi zdawać sobie sprawę z zagrożeń, tym bardziej jeśli angażuje się w rzecz tak istotną jak walka o życie nienarodzonych. Sam wiele razy byłem przez różne osoby atakowany. Na razie tylko słownie, ale wiem, że kiedyś atak fizyczny też może nastąpić. Jestem na to gotowy. Podobnie sytuacja wygląda choćby w Niemczech, z tym że tam lewicowe bojówki są dużo bardziej agresywne niż u nas. Widzimy jednak, że w Polsce to środowisko też zaczyna iść w tym kierunku.
Może powinniście zmienić metody działania, skoro to tylko potęguje napięcia społeczne i prowadzi do eskalacji przemocy...