Debata Marine Le Pen - Emmanuel Macron: Uniki i grubiaństwa

Niektórych problemów nie wypada we Francji zauważać. Nie zauważa ich zatem Emmanuel Macron, polityk niewątpliwie uzależniony od systemu – pisze publicysta.

Aktualizacja: 05.05.2017 21:57 Publikacja: 05.05.2017 00:38

Debata Marine Le Pen - Emmanuel Macron: Uniki i grubiaństwa

Foto: AFP

Marine Le Pen i Emmanuel Macron starli się w środę w finalnej debacie przed drugą turą wyborów prezydenckich. Była to – jak wszystko w tych wyborach – debata bezprecedensowa.

Po pierwsze dlatego, że nigdy jeszcze w historii V Republiki nie zdarzyło się, żeby w finale rozgrywki prezydenckiej nie występował przedstawiciel żadnej z dwóch wielkich formacji politycznych sprawujących na zmianę rządy we Francji od 1958 r.: umiarkowanej lewicy (Partia Socjalistyczna) i umiarkowanej prawicy (Republikanie). Po drugie dlatego, że nigdy finalna debata nie była tak ostra, niemerytoryczna i brutalna. O ile zawsze w tego rodzaju debatach reguły (wszak uzgodnione z kandydatami) są ściśle przestrzegane, a dziennikarze bez wahania przywołują do porządku polityków, o tyle tym razem zostali od początku zdominowani, ich rola jako arbitrów zapomniana, a kandydaci bez żenady okładali się insynuacjami i złośliwościami. Wyglądało to trochę jak mecz bokserski, w którym sędzia nie jest w stanie przerwać wymiany ciosów po komendzie „break!".

Żywioł wziął górę

Gdy jesienią ubiegłego roku we Francji komentowano niski poziom debat pomiędzy Hillary Clinton a Donaldem Trumpem, zapewne nie spodziewano się, że zły przykład ze Stanów Zjednoczonych tak szybko wezmą politycy znad Sekwany. Debata może i była pasjonująca, ale tylko w kategoriach bijatyki, a nie walki na argumenty. Nie była to konfrontacja wizji politycznych, tylko osobowości.

Kandydaci nie mieli de facto możliwości przedstawienia swojego programu, gdyż w trakcie każdej prezentacji musieli równocześnie odpierać ataki przeciwnika. Przerywanie wypowiedzi było obustronne i nagminne. Miało się wrażenie, że obojgu mniej zależy na zaprezentowaniu własnego programu niż na wykazaniu miałkości programu konkurencyjnego i – szerzej – na odebraniu przeciwnikowi wiarygodności.

Marine Le Pen konsekwentnie sugerowała, że Macron jest reprezentantem „systemu". – Pan jest w rzeczywistości kandydatem François Hollande'a – powtarzała kandydatka Frontu Narodowego. Wielokrotnie też wskazywała na przeszłość Macrona jako bankowca u Rothschilda i twierdziła, że jest, w gruncie rzeczy, kandydatem wielkiego kapitału, który prowadzi do globalizacji, utraty suwerenności przez Francję i zubożenia Francuzów.

Na podobne tory wprowadzał dyskusję Macron, tyle że w odwrotnym kierunku. – Pani jest owocem systemu i dziedziczką klanu Le Penów – mówił kandydat En Marche!, przywołując postać ojca Marine Jeana-Marie Le Pena, od skojarzeń z którym kandydatka Frontu Narodowego ucieka, jak tylko się da. Mniej więcej tak jak Macron od przypominania jego kariery bankowca.

Z pewnością jednak była między nimi różnica formy. Ona była bardziej agresywna, momentami nawet grubiańska – co wcześniej w debatach na tym poziomie się nie zdarzało.

Whirlpool niezgody

Obydwoje chętnie wykorzystywali zdarzenie sprzed kilku dni w fabryce Whirlpoola w Amiens. Tyle tylko, że każde z nich interpretowało je na niekorzyść konkurenta. Fabryka ta ma zostać przeniesiona do Polski, a jej francuska załoga zwolniona. To jeden z wielu w ostatnich latach przykładów tzw. delokalizacji. Marine Le Pen zadeklarowała robotnikom fabryki w Amiens, że kiedy zostanie prezydentem, nie dopuści do jej przeniesienia. Nic dziwnego, że została ciepło przyjęta, robotnicy oklaskiwali ją i robili sobie z kandydatką selfie.

Macron tego dnia najpierw, zgodnie z planem, spotkał się ze związkowcami z Whirlpoola poza murami fabryki. Kiedy jednak dowiedział się o spektakularnej wizycie konkurentki w przedsiębiorstwie, zaimprowizował własne wystąpienie w tym miejscu. Nie było mu łatwo, przywitały go gwizdy. Mimo to wszedł pomiędzy tłum robotników i przez 45 minut bronił swojego stanowiska. Tłumaczył, że zakazanie delokalizacji byłoby możliwe tylko w ramach polityki zamkniętych granic (ceł na produkty importowane), a na takiej polityce Francja, która ma swoje interesy niemal we wszystkich zakątkach świata, wyraźnie by straciła.

W środę obydwoje kandydaci starali się wykazać, że mieli rację w sporze o fabrykę w Amiens i że to ich recepta na uzdrowienie francuskiej gospodarki jest słuszna. W tym starciu to Macron wykazał się większymi kompetencjami. Nie tylko dlatego, że mówił bez notatek, podczas gdy jego konkurentka położyła przed sobą kilka teczek, do których często zaglądała w poszukiwaniu informacji. Również – i przede wszystkim – dlatego, że potrafił wykazać, jaka polityka bilansuje się finansowo, a jaka nie. Na przykład, kiedy Marine Le Pen narzekała na ciężki los emerytów i opowiadała się za obniżeniem wieku emerytalnego do 60 lat (obecnie wynosi on 62 lata), Macron szybko policzył, że jest to reforma zbyt kosztowna, a więc niewykonalna. Dodatkowo wskazał, że skoro 80 proc. leków jest sprowadzanych z zagranicy, to polityka przywrócenia granic celnych, którą forsuje Le Pen, uderzy w ludzi starszych i chorych.

Niemniej debata była trudna dla Macrona. W kwestiach związanych z terroryzmem, imigracją (temat ten pojawiał się kilkakrotnie), policją czy polityką karną to Marine Le Pen była bardziej wiarygodna. We Francji wielkim problemem jest drobna przestępczość, która często jest rodzajem przedszkola dla przyszłych terrorystów. Le Pen twardo opowiadała się w debacie za egzekwowaniem wszystkich zasądzonych kar, Emmanuel Macron proponował dać policji prawo karania drobnych przestępców grzywnami. W pewnym momencie Marine Le Pen zapytała: – Jak pan sobie wyobraża wręczanie i egzekwowanie tych grzywien, skoro dotyczy to dzielnic, gdzie policja i tak boi się zapuszczać?

Kandydat En Marche! był zbity z tropu. Jak na dłoni widać było, że życie w tzw. trudnych dzielnicach, opanowanych przez bandy przemytników narkotyków, gdzie silne są wpływy radykalnego islamu, nie jest jego ulubionym tematem. Podobnie gdy wcześniej kandydatka Frontu Narodowego kładła nacisk na kulturowe przyczyny islamskiej radykalizacji i w konsekwencji – przyczyny terroryzmu, Macron mówił o przypadkach młodych ludzi chorych psychicznie. Miało się wrażenie, że kandydat wspierany bardzo mocno przez poprawną politycznie elitę jest w tej kwestii więźniem owej poprawności; nie potrafi – lub nie chce – wskazać źródeł problemu.

Niesmak pozostał

We francuskich mediach dominuje zniesmaczenie faktem, że „taki ktoś" jak Marine Le Pen w ogóle ubiega się o prezydenturę „naszego wielkiego kraju". A to rzutuje na sposób opisywania debaty. Tematy, w których dominował Macron – gospodarka, Unia Europejska, strefa euro – przypomina się najczęściej. Jego słabsze fragmenty, te, w których to Le Pen brała górę, z reguły bywają przemilczane.

Często powtarzana jest formuła: Marine Le Pen była „nie na poziomie". Jest to wytrych pozwalający przemilczeć jej silne strony, które zaprezentowała w debacie. Trzeba jednak przyznać, że Le Pen swoim niekiedy grubiańskim zachowaniem ułatwiła przychylnym Macronowi mediom narzucenie takiej narracji.

Nie zmienia to faktu, że te dominujące reakcje medialne nadal pomijają podstawowe problemy, z jakimi boryka się Francja: rozmycie tożsamości, naznaczony kompleksami stosunek do kolonialnej przeszłości, brak recepty na obniżanie się poziomu szkolnictwa, tabu imigracji, a szczególnie kulturowych podstaw nieasymilacji. Samo słowo „asymilacja" zostało wygnane z języka publicznego, trudno się więc dziwić powstaniu tego tabu. Tych problemów generalnie nie wypada zauważać, a co najmniej nadawać im wysoką rangę. Nie zauważa ich zatem Emmanuel Macron, polityk bystry i wykształcony, ale niewątpliwie uzależniony od systemu.

System ten ma – naturalnie – wiele zalet. Ma jednak również tę fundamentalną wadę, że od kilku dziesięcioleci nie potrafi się rozliczyć ze swoimi błędami. Błędami, które sprowadziły na Francję wiele poważnych problemów.

Autor jest historykiem, dziennikarzem i publicystą. Opublikował m.in. „Cena przetrwania? SB wobec »Tygodnika Powszechnego«"

Marine Le Pen i Emmanuel Macron starli się w środę w finalnej debacie przed drugą turą wyborów prezydenckich. Była to – jak wszystko w tych wyborach – debata bezprecedensowa.

Po pierwsze dlatego, że nigdy jeszcze w historii V Republiki nie zdarzyło się, żeby w finale rozgrywki prezydenckiej nie występował przedstawiciel żadnej z dwóch wielkich formacji politycznych sprawujących na zmianę rządy we Francji od 1958 r.: umiarkowanej lewicy (Partia Socjalistyczna) i umiarkowanej prawicy (Republikanie). Po drugie dlatego, że nigdy finalna debata nie była tak ostra, niemerytoryczna i brutalna. O ile zawsze w tego rodzaju debatach reguły (wszak uzgodnione z kandydatami) są ściśle przestrzegane, a dziennikarze bez wahania przywołują do porządku polityków, o tyle tym razem zostali od początku zdominowani, ich rola jako arbitrów zapomniana, a kandydaci bez żenady okładali się insynuacjami i złośliwościami. Wyglądało to trochę jak mecz bokserski, w którym sędzia nie jest w stanie przerwać wymiany ciosów po komendzie „break!".

Pozostało 87% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Opinie polityczno - społeczne
Michał Szułdrzyński: Dlaczego Hołownia krytykuje Tuska za ministrów na listach do PE?
Opinie polityczno - społeczne
Dubravka Šuica: Przemoc wobec dzieci może kosztować gospodarkę nawet 8 proc. światowego PKB
Opinie polityczno - społeczne
Piotr Zaremba: Sienkiewicz wagi ciężkiej. Z rządu na unijne salony
Opinie polityczno - społeczne
Kacper Głódkowski z kolektywu kefija: Polska musi zerwać więzi z izraelskim reżimem
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Wybory do PE. PiS w cylindrze eurosceptycznego magika