Agnieszka Romaszewska na łamach „Rzeczpospolitej" podniosła problem pamięci o Żołnierzach Wyklętych. Podejmując ten temat, skomentowała również mój wpis na blogu:
„Im bardziej czczeni są żołnierze podziemia antykomunistycznego, zwani Żołnierzami Wyklętymi, im szerzej rozwija się wokół nich coś, co niekiedy przybiera wręcz przesadną postać świeckiego kultu – tym dalej w kierunku komunistycznej propagandy cofa się narracja przeciwna.
Dość dobrym przykładem tego podejścia był tekst napisany na blogu przez Jerzego Sosnowskiego. Otóż, nieco upraszczając, stwierdził on, że wówczas sytuacja w Polsce była tak skomplikowana, a ludzkie wybory niekiedy tak nieoczywiste, że nie możemy w tej sprawie wypowiadać żadnych klarownych sądów moralnych. Należy po prostu ubolewać nad wszystkimi ofiarami i tyle".
Nie mam powodu sądzić, że czytelnicy „Rzeczpospolitej" masowo rzucą się do internetu, żeby sprawdzić, co ja NAPRAWDĘ napisałem. Dlatego pozwalam sobie przytoczyć dłuższy fragment mojego wpisu:
„Jak opowiedzieć o czasach tużpowojennych? O okresie regularnej wojny domowej, która toczyła się w Polsce w późnych latach czterdziestych? Tak, można zrobić z tego czytankę, we wzgardliwym przekonaniu, że komplikacje są dla znawców przedmiotu (...). Ale prawda wydaje się znacznie bardziej skomplikowana, choć rzeczywiście był sowiecki okupant (posterunki NKWD w każdym powiecie) i rzeczywiście byli Polacy, którzy nie mieli żadnych szans na normalne życie w nowym ustroju (cioteczny brat mojego dziadka, były powstaniec warszawski, akowiec, próbował – no i wyszedł na wolność w 1956 r.). Wojna bowiem demoralizuje, a poczucie beznadziei demoralizuje jeszcze bardziej; broni było w kraju mnóstwo; a niejeden człowiek, wściekły na władze przedwojennej Polski i na aliantów, dochodził do przekonania, że ojczyzna nie może już dłużej krwawić, i w tych warunkach, których nikt nie wybierał, ale też nikt nie był w stanie ich odwołać, należy robić to, co się da: żyć, chronić te wartości, które ochronić się dają, odpuszczając sobie (na zawsze? na jakiś czas?) trwanie przy tych wartościach, których chronić niepodobna. (...) To nie jest ryczałtowe usprawiedliwianie tych ludzi, którzy wówczas świadomie działali na szkodę naszej wspólnoty narodowej (przecież byli tacy, niewątpliwie) – to jest jedynie próba rozeznania się w kompletnej kaszy, która zapanowała wówczas w Europie (...). Oddziały KBW, MO i Ludowego Wojska Polskiego potrafiły spacyfikować niejedną wieś i to samo zdarzało się Leśnym. Jak odróżnić partyzantów od bandytów, kiedy trwa licytacja na okrucieństwa? Jak odróżnić od bandytów ludzi, którzy nie patrząc na koszty, bronili wsie przed... ba, przed kim? Przed JAKIMIŚ MĘŻCZYZNAMI Z BRONIĄ. Dziś tych ostatnich mamy nazywać Żołnierzami Wyklętymi – i większość z nich to byli ludzie w sytuacji tragicznej, zdesperowani, w rozpaczy. Co nie znaczy, że zachowywali się zgodnie z kodeksem rycerskim i konwencją genewską.