Spór między Brukselą a Warszawą dotyczył rzeczy mało wymiernych. Nie jest przecież łatwo określić, w którym momencie zaczyna się łamać „wartości europejskie", od kiedy przestają obowiązywać „zasady państwa prawa", w jakim punkcie rząd przestaje być „solidarny" w polityce migracyjnej. Dlatego eurokraci sięgnęli w kontaktach z Polską do ulubionej taktyki przeciągania rokowań bez końca, wałkowania problemów tak długo, aż wszyscy padną ze znudzenia. Na tej zasadzie udawano też w Brukseli, że nie ma sprawy, kiedy w Wiedniu rządziła skrajna prawica, a sprawująca przewodnictwo w Unii Bułgaria jest głęboko skorumpowana.

Z Włochami nie da się w taki sposób zamieść problemów pod dywan. Cztery dekady zaniechań spowodowały, że nie można już dłużej odkładać reform. Inaczej inwestorzy wpadną w panikę, a nikt, nawet Niemcy, nie uratują przed bankructwem kraju, którego zobowiązania sięgają 2,3 biliona euro.

Problem jednak w tym, że w niedzielnych wyborach ledwie jedna piąta Włochów poparła Partię Demokratyczną, ostatnie znaczące ugrupowanie, które próbowało postawić kraj na nogi. Reszta chce wierzyć, że poluzowanie regulacji Eurolandu czy wręcz wyjście z unii walutowej, przeforsowanie programu tysiąca euro miesięcznie dla każdego czy wydalenie siłą setek tysięcy imigrantów uratuje Republikę. Tak, jakby trudne reformy rynkowe, które pięć lat temu przeprowadzili Hiszpanie, Portugalczycy czy Irlandczycy, Włochom nie były potrzebne.

Unia staje więc wobec problemu przetrwania poważniejszego nawet od brexitu. Bez Wielkiej Brytanii mogła przeżyć, ale bez Włoch jest to trudne do wyobrażenia. Dlatego przełamaniu włoskiego kryzysu będą podporządkowane teraz wszystkie unijne projekty, od Europy dwóch prędkości, przez pogłębienie współpracy w strefie euro, do powiązania wypłat z unijnego budżetu z przestrzeganiem zasad praworządności. Ale dla Polski to nie jest powód do satysfakcji. Jeśli Włochy rozsadzą Unię, będziemy z rozrzewnieniem wspominali czasy sporów z Brukselą.