Trzy lata funkcjonowania istotnie zmienionych przepisów o sprostowaniu nie usunęły sporów na tle ich stosowania. To skutek wciąż chyba jednak wadliwej regulacji, a już na pewno zbyt rygorystycznego ich stosowania, zwłaszcza przez prawników.

Zaznaczyłem na wstępie „sprostowanie prasowe", gdyż liczne urzędy i instytucje publikują własne polemiki, zupełnie poza procedurą uregulowaną w prawie prasowym. De facto są to samodzielne publikacje owych urzędów. Tymczasem zgodnie z prawem prasowym ma to być „rzeczowe i odnoszące się do faktów sprostowanie nieścisłej lub nieprawdziwej wiadomości". Z wiadomościami nieprawdziwymi nie w ma w zasadzie kłopotów, bo sam dziennikarz i redakcja są zainteresowani poprawieniem błędu np. w nazwisku, podanej liczby czy daty itp. Schody zaczynają się przy informacji nieścisłej w ocenie prostującego, tym bardziej że przyjęty w Polsce model sprostowania i praktyka sądów nakładają obowiązek drukowania go bez żadnych korekt, nawet jeśli zawiera treści nieprawdziwe, pod groźbą procesu.

Na szczęście większość ludzi podchodzi z wyrozumiałością do dziennikarskich pomyłek: wiedzą lub trafia do nich argument, że za pomyłką, nieścisłością w tekście nie musi zaraz stać zła wola czy niekompetencja dziennikarza, że bywają skutkiem tempa pracy, że komputery nie eliminują chochlików. Część osób i firm wykorzystuje je jednak do przedstawienia swojej wersji zdarzeń, wręcz dezawuowania dziennikarza czy drugiej strony sporu. Angażują prawników, a ci udają, że nie widzą różnicy między pismem procesowym a sprostowaniem. Ich elaboraty niczego nie prostują, przeciwnie. Moim zdaniem redaktor ma nie tylko prawo, ale obowiązek, odmówić ich publikacji. Byle jeszcze znalazł zrozumienie w sądzie, że ma prostować opisywaną sprawę, a nie ją zamulać.