Przed każdymi kluczowymi wyborami „Rzeczpospolita" zabiega o rozmowy z kandydatami. Tak też było przed wyborem nowego rzecznika praw obywatelskich.
Wywiadu udzielił nam w poprzednim podejściu poseł Bartłomiej Wróblewski z PiS, teraz zrobił to dr hab. Marcin Wiącek, którego popiera większość opozycji parlamentarnej. Zgodziła się również Lidia Staroń, senator niezależna, kandydatka PiS.
W rozmowach nieoficjalnych snuła opowieści na temat swoich dokonań. Sytuacja zaczęła się komplikować, gdy zaczęliśmy ustalać datę wywiadu. Senator przez tydzień szukała czasu na rozmowę, przekonując, że jest bardzo zapracowana. W końcu znalazła okienko. Zaproponowała rozmowę telefoniczną w... piątek po godz. 22. Mimo późnej pory przystałem na propozycję. Senator podała drugi numer kontaktowy oraz poprosiła o pytania do rozmowy. Wysłałem zagadnienia.
Po 22.00 w piątek zadzwoniłem do Lidii Staroń. Na jeden numer telefonu, później na drugi. Pani senator nie odebrała. Po kilku minutach ponowiłem próbę. Cisza. Wysłałem wiadomości na oba numery. Bez odpowiedzi. Pani senator nie odebrała, nie oddzwoniła, nie odpisała w piątkowy wieczór. Wywiadu nie było. Przysłała SMS-a w sobotę o brzasku, o godzinie 04.32: „Nie mogłam, pracowałam". Ale kolejne próby telefonicznego kontaktu spełzły na niczym. Na SMS-a, że byliśmy umówieni na rozmowę i czy wywiad dojdzie do skutku, Lidia Staroń odpisała: „Nie umówiliśmy się, powiedziałam tylko, że może dam radę porozmawiać w nocy... Pracowałam i jeszcze nie skończyłam, pracuję...".
Poczułem się jak w Matrixie. Równoległa rzeczywistość. Okazało się, że pani senator jedno mówi, co innego robi.