Balmoral zostanie
SNP ma precyzyjny plan. Co prawda przeforsowany w 1998 r. przez Tony'ego Blaira akt o dewolucji (decentralizacji władzy na rzecz regionów) zakłada, że to do parlamentu w Westminster należy decyzja o rozpisaniu referendum niepodległościowego. Sturgeon chce jednak, żeby w ciągu miesiąca w Holyrood uchwalono apel, aby Londyn oddał tę kompetencję Edynburgowi. Jeśli, co przesądzone, stolica odpowie odmową, SNP chce w drugim etapie przyjąć ustawę o rozpisaniu mimo wszystko referendum. Inicjatywa przejdzie wtedy do Johnsona, który będzie musiał zaskarżyć tę uchwałę do Sądu Najwyższego. I choć znowu jest właściwie przesądzone, że ten wyda wyrok po myśli premiera, to korzyść dla separatystów i tak będzie z tego ogromna: okaże się, że zawiązane w 1707 r. przez Szkocję i Anglię Zjednoczone Królestwo nie jest już unią dobrowolną, ale taką, którą „trzyma siła prawa". To zapewne przyciągnie kolejnych zwolenników niepodległości w Szkocji.
– Sturgeon wyciągnęła wniosek z porażki Katalończyków, którzy, organizując wbrew zapisom hiszpańskiej konstytucji referendum w 2017 r., doprowadzili do porażki idei niepodległościowej, bo żaden kraj nie uznał wyniku ich głosowania. Chce więc trzymać się ścieżki legalnej, ale podsycając zwarcie – tłumaczy „Rzeczpospolitej" Richard Whitman, profesor politologii na Kent University.
W przeciwieństwie do Katalonii Szkocja, która przez wieki była odrębnym państwem, zachowała wiele własnych instytucji, jak szkolnictwo wyższe czy sądownictwo oparte na odrębnym prawie. Problemem byłoby jednak powołanie własnej waluty oraz los brytyjskich okrętów podwodnych stacjonujących w szkockiej bazie Clyde. SNP w przeciwieństwie do republikańskich Zielonych chce natomiast, aby Elżbieta II pozostała zwierzchniczką Szkocji w ramach Commonwealthu: ulubiona rezydencja monarchinii w Balmoral nie byłaby więc zagrożona.
Wyścig z czasem
Johnson nie zamierza jednak wpaść w pułapkę podgrzewania sporu. Już w sobotę zaprosił Sturgeon na rozmowy o „wyzwaniach, jakie nas wspólnie czekają". W „Daily Telegraph" podkreślił co prawda, że „to nie jest czas referendum", ale już nie użył ani słowa „nigdy" ani daty 2050 r., która wynikała z faktu, że głosowanie w 2014 r. miało być przeprowadzone „raz na pokolenie". Szef rządu gra na uspokojenie nastrojów, ale głosowania nie wyklucza. Wicepremier John Swinney: „Uważamy, że referendum powinno się odbyć, ale dopiero, gdy przezwyciężymy kryzys spowodowany pandemią".
Za fasadą twardych deklaracji taka zwłoka może jednak odpowiadać i Sturgeon. Ma w pamięci podwójną porażkę referendów niepodległościowych w Quebecu, co ostatecznie pogrzebało walkę tamtejszych separatystów. I choć poparcie dla niezależnej Szkocji wzrosło z powodu brexitu od 2014 r. z 45 do ok. 50 proc., bo Szkoci chcieli pozostać w Unii, głosowanie w sprawie niepodległości już teraz byłoby dla SNP ryzykowne. Dlatego w weekend Sturgeon jako priorytet uznała nie budowę niezależnego państwa, ale przezwyciężenia pandemii. Oficjalnie jej ugrupowanie domaga się referendum „przed końcem 2023 r.".
Profesor Whitman: między Londynem i Edynburgiem otwiera się wyścig z czasem. Johnson liczy, że czas zagoi rany brexitu, a gospodarka odbije, Sturgeon – że Szkoci z każdym rokiem będą coraz boleśniej odczuwali cenę wyjścia z Unii. O przyszłości Szkocji rozstrzygnie to, kto z nich będzie miał rację.