Korespondencja z Tel Awiwu
Po wtorkowych wyborach do Knesetu izraelska polityka znalazła się w sytuacji patowej. Po przeliczeniu 92 proc. głosów żaden z dwóch głównych bloków nie może stworzyć koalicji posiadającej większość. Prawicowy blok, na czele którego stoi Likud premiera Beniamina Netanjahu, może liczyć na 55 głosów w 120-osobowym Knesecie. Sam Likud dostał według wstępnych prognoz 31 głosów, a więc mniej niż w kwietniowych wyborach.
Pół roku temu odbyły się przyspieszone wybory parlamentarne, po których nie udało się sformułować większości. Obawiając się wniosku o wotum nieufności, Netanjahu poddał pod głosowanie propozycję przyspieszenia wyborów, dzięki czemu zachował stanowisko pełniącego obowiązki premiera.
Rozgrywający
Centrowy blok, w którym największą partią są Niebiesko-Biali (od kolorów flagi Izraela) byłego szefa sztabu gen. Benny’ego Ganca, również nie ma większości, choć jego ugrupowanie zdobyło prawdopodobnie 32 mandaty w Knesecie. Trzynaście miejsc zdobyły partie arabskie, z którymi ani Likud, ani część sojuszników Ganca nie chce wchodzić w żadne koalicje.
– Te wybory de facto wygrał Awigdor Lieberman – mówi „Rzeczpospolitej” emerytowany pułkownik dr Eran Lerman, wiceszef Jerozolimskiego Instytutu Strategii i Bezpieczeństwa. Pochodzący z dawnego ZSRR lider partii Nasz Dom Izrael jest popularny wśród emigrantów z państw byłego Związku Sowieckiego, których jest w Izraelu dziś ok. 1,5 mln.