Dlaczego o tym piszę? Nie, nie zamierzam przygotowywać nikogo na czas kartek i niedoborów żywnościowych. Po prostu teraz, gdy patrzę na naszą debatę publiczną, mam wrażenie, że mamy do czynienia z wyrobami debatopodobnymi, czymś na wzór tamtych wyrobów czekoladopodobnych. Tak jak wtedy zamiast pysznej czekolady dostawaliśmy brązową breję uformowaną w tabliczki, tak teraz zamiast prawdziwej debaty nad czymś zabawiamy się awanturkami o nic. Tak było ostatnio z dyskusją na temat zburzenia Pałacu Kultury, która wyglądała tak, jakby ktoś rzeczywiście i na poważnie to zaproponował. Jedni (w tym ja) przekonywali, że ten symbol sowieckiej dominacji należy zburzyć, inni bronili, sugerując, że jest on wpisany na listę zabytków, a do tego wrósł w tkankę miasta, a tylko nieliczni dostrzegli, że temat tak naprawdę nie istnieje. Nie istnieje, bo jego fundamentem były dwie luźno rzucone uwagi dwóch ministrów, potem mocno wypromowane i przedyskutowane na Twitterze, czyli nie było to nic, co mogłoby w jakikolwiek sposób zmienić warszawską rzeczywistość. Kolejny wirtualny spór, nieco ciekawszy od innych, bo idący w poprzek zwyczajowych podziałów.

Identyczny, tyle że w sprawie jednak poważniejszej, wirtualny i rytualny spór toczy się obecnie na temat przyjęcia do Polski imigrantów. Nie, nie chodzi mi o spór polityczny, czy powinniśmy zastosować się do poleceń Unii Europejskiej, bo ten dotyczył faktów, ale o ten, w którym mierzą się wielcy zwolennicy imigracji i solidarności oraz zwolennicy państwa jednolitego etnicznie i wyznaniowo, a także przeciwnicy sprowadzania nam na głowy muzułmańskich imigrantów. Niemal zwyczajowo spór ten dzieli publicystów i doprowadza ich niejednokrotnie do białej gorączki. Tyle że jest to spór zastępczy, bo nie widać tysięcy czy choćby setek chętnych do imigracji do Polski arabskich czy afrykańskich muzułmanów. Nasz kraj jest wolny od tego problemu i wyzwania, a debata nad imigracją islamską jest wygodnym tematem zastępczym, który pozwala unikać poważnej dyskusji na temat imigracji i stosunku do niej, z którą rzeczywiście mamy do czynienia.

Tak się bowiem składa, że w Polsce mamy imigrację – i to liczącą od miliona do 2 milionów osób. Chodzi, rzecz jasna, o Ukraińców, którzy zaczynają tworzyć coraz bardziej widoczną społeczność w polskich miastach, coraz częściej przeprowadzają się do nas na stałe i ściągają rodziny, mniej lub bardziej wrastając w naszą polską rzeczywistość. Debata na temat imigracji, jeśli ma się w ogóle toczyć, powinna więc dotyczyć raczej tego, jak integrować (a jest to niewątpliwie prostsze niż integrowanie mniejszości islamskiej) ich w polskość, jak dokształcać, jeśli jest to potrzebne, ich dzieci, jak przyznawać obywatelstwo, a przede wszystkim, z moralnego punktu widzenia, jak ich traktować. Jak okazywać prawdziwą solidarność, taką, jaką chcielibyśmy, by okazywano nam w krajach zachodnich.

Zamiast zatem nadymać się na pytanie, w ilu polskich parafiach przyjęto uchodźców z Syrii czy Iraku, warto się zastanowić, w ilu polskich kościołach zorganizowano msze po ukraińsku (a byliby chętni). Ile polskich parafii zdecydowało się użyczyć budynku, by można w nim było odprawiać liturgię w obrządku bizantyjsko-ukraińskim? O kursach języka polskiego nie będę wspominał, choć i one by się przydały. A najważniejszym sprawdzianem naszej solidarności, naszej chrześcijańskiej gościnności, jest nasz osobisty, prywatny stosunek do Ukraińców, którzy tak często obok nas albo i u nas pracują. Do pań, które sprzątają wiele polskich domów, panów, którzy je remontują, ale też do pracujących przy kasach czy na stacjach benzynowych. O tym powinniśmy dyskutować, a nie o imigrantach, których nie ma i, w dającej się przewidzieć przyszłości, nie będzie. ©?