Prof. Andrzej Bryk: W kulturze liberalnej najważniejsza jest „realizacja siebie”

W kulturze liberalnej wyznacznikiem życiowej satysfakcji jest „realizacja siebie" z absolutną kontrolą nad swoim losem. Konsekwencją jest tratowanie dziecka nie jako daru, lecz wyboru lub kłopotu - mówi Prof. Andrzej Bryk, historyk idei i ustrojów.

Aktualizacja: 20.11.2016 15:22 Publikacja: 17.11.2016 09:37

Prof. Andrzej Bryk: W kulturze liberalnej najważniejsza jest „realizacja siebie”

Foto: Rzeczpospolita

Plus Minus: Polski projekt zakazu aborcji rozjuszył niedawno Parlament Europejski. Czy prawo do zabijania płodu jest aż tak istotnym prawem człowieka? O co tak naprawdę ta wrzawa?

Prof. Andrzej Bryk: O zdobycze rewolucji. Liberalny świat Zachodu wciąż jest przecież w stanie rewolucji kulturowej trwającej od półwiecza. Co więcej, pokolenie wychowane w tym duchu rządzi teraz Unią Europejską. Przypomnę, że fundamentem tej rewolucji było założenie, że cały dorobek kulturowo-religijny Zachodu jest strukturą opresji, od której należy się uwolnić, budując nowe społeczeństwo równych praw. Jak? Teraz na przykład prowadzi się operację na języku, zmieniając definicję pojęć.

Manipulując nimi?

Tak. Proszę zauważyć, że używamy określeń budzących dobre skojarzenia albo dla odmiany kryminalizujących. Stąd eutanazja to „prawo do dobrej śmierci", aborcja – „prawo kobiety", dziecko...

...to jednak wciąż „człowiek".

Naprawdę? Amerykańska sędzina Marianne T. Barry, orzekając w sprawie aborcji dokonanej w trakcie porodu (w USA dopuszcza się ją aż do momentu, w którym płód wydostanie się całkowicie z kanału rodnego) stwierdziła, że nie rodziło się wtedy „dziecko", bo kobieta zdecydowała przecież, że go nie chce. Jego status został zatem zdefiniowany przez wolę kobiety.

Dlaczego dotychczasową kulturę odrzucono jako opresyjną?

Poniekąd w następstwie szoku po samobójstwie Europy w II wojnie państwo narodowe zostało utożsamione z plemiennym nacjonalizmem. Ale znaczenie miało też poczucie bezpieczeństwa pokolenia wychowanego bez wojny i w dostatku, któremu wydawało się, że wreszcie stworzy sprawiedliwy świat kończący historię.

To szlachetna idea.

Owszem, tylko zważmy konsekwencje. O ile pokolenie „ojców założycieli" UE twierdziło, że Europa zdradziła siebie, naruszając uniwersalne normy prawa naturalnego (uznawali zatem chrześcijaństwo jako podstawę cywilizacji), o tyle pokolenie '68. postanowiło stworzyć nowe postchrześcijańskie i postnarodowe imperium wedle nowej antropologii.

I ta antropologia zwyciężyła?

Dominuje w kulturze i polityce. Jest to liberalizm lewicowy przyjmujący założenia Nowej Lewicy, opartej na marksizmie kulturowym. Za teoretykiem marksistowskim Antonio Gramscim przyjęła ona program przekształcenia „opresyjnych" społeczeństw, przy czym miało się ono rozpocząć nie od ekonomii, lecz od kultury. Narzucając język definiujący rzeczywistość, próbowano przekształcić świadomość, a zmiana świata miała wtedy nastąpić poprzez bezwiednie wyznawany kod kulturowy. Chodziło o to, by przemodelować zgodnie z zasadą równości całość życia. Jak ujęły to radykalne feministki: „prywatne jest polityczne"...

Czyli?

Według nich każda dotychczasowa kulturowa czy religijna prywatna relacja (np. kobieco-męska, małżeńska, rodzicielska) oparta jest na nierównych stosunkach władzy, czyli opresji, z której trzeba się „emancypować". Nowa Lewica definiowała tę rzeczywistość opresji jako patriarchat.

Potrzebowałyśmy, widać, praw równościowych.

Nie wątpię. Ale to osiągnął feminizm równych praw, nie tylko lewicowy. Nowy program miał zaś przemodelować życie zgodnie z wyobrażeniem, jak powinny wyglądać właściwe relacje płci. Dotychczasowe kultury i antropologie religijne zostały wówczas zdelegitymizowane, a „właściwe" znaczyło „oparte na równych prawach we wszystkich sferach życia". Był to postulat pełnej „emancypacji" w trzech sferach: rynku, prawa i moralności.

Pomińmy rynek i wartości konsumenckie. Czym jest emancypacja prawa?

Oznacza to, że możemy porozumiewać się jedynie językiem praw, nie spierając się o to, co szerzej określa społeczeństwo (choćby inna niż liberalna aksjologia czy antropologia). Nie spieramy się o prawdę, ale o subiektywne „narracje". Odrzucamy zatem język religii i teologii jako fundamentalnie określające kondycję człowieka. Eliminujemy publiczne znaczenie religii, tolerując ją jako hobby lub sentymentalną formę dobroczynności. Polityka zaś staje się administrowaniem praw. Takim właśnie stało się „prawo do aborcji".

A emancypacja moralności?

To nic innego jak moralna autokracja, czyli „wyzwolenie się" z obiektywnej moralności i tworzenie własnych narracji moralnych. Zauważyła pani, że nie mówimy już o uniwersalnej moralności, lecz o subiektywnych „wartościach"? Albo że poprawność polityczna zakazuje ocen moralnych? Nie ma już obiektywnych kryteriów dobra i zła: taki język antropologiczny jest unieważniony. Uznanie godności innego to dziś żądanie uznania każdego wyboru „wartości". Warunkiem godności jest zaś zakaz oceny czy dyskryminacji kogokolwiek, bez względu na koncepcję życia, jaką przyjął.

To ślepa tolerancja wszystkiego?

Tak. Tolerancja ma stać się bezwarunkową akceptacją każdego tożsamościowego, autonomicznego wyboru, czyli „chcenia". Ale koncepcja praw wynikających z „chcenia" wymaga uwolnienia się od ograniczeń wszelkich wspólnot nauczających obiektywnej moralności, nie zaś wyboru i absolutnej tolerancji. Począwszy od narodu przez religię, kulturę aż do rodziny, która jest koszmarną formą opresji. Jak brzmi dziś definicja rodziny?

„W rozumieniu feminizmu dwie osoby mieszkające w pokoju i ich pies to także rodzina", mówił amerykański obrońca „praw ojca".

Tymczasem we wszystkich kulturach i religiach rodzina opierała się na dwóch złożeniach: uznaniu komplementarności kobiet i mężczyzn oraz przyjęcia, że nie istnieją odrębne losy obu płci. Dopasowując się wzajemnie, nie patrzymy w siebie, lecz podporządkowujemy relacji, która nas przekracza, ograniczając swoje własne „chcenia"

Ujmując wprost: nie mogę sypiać, z kim popadnie?

Na przykład. Relacja małżeńska opiera się na komplementarności i zrzeczeniu się absolutnej wolności wyboru na rzecz wartości większej, jaką jest małżeństwo. Wymaga to jednak antropologii innej niż liberalno-lewicowa...

Chrześcijaństwo, judaizm?

Tak. Małżeństwo nie jest opresją, lecz wymianą komplementarnych dóbr, bez których obie płcie są okaleczone. To istota relacyjności opisana w biblijnej Księdze Rodzaju. Mężczyzna musiał wziąć odpowiedzialność za rodzinę, zapewniając kobiecie i potomstwu bezpieczeństwo w zamian za cywilizujący go dom. I nawet gdy trafiała mu się „romantyczna miłość" nie mógł porzucić łatwo rodziny, bo wybór ten był kulturowo i prawnie ograniczony. Stąd rytuał wejścia w związek traktowany był tak poważnie. Teraz rodzina służy do zaspokajania potrzeb samorealizacji ...

...dopóki nie zapragniemy mieć dla siebie „więcej przestrzeni".

Wtedy zaś staje się balastem, z którego się trzeba uwolnić. To nie pierwsza kultura tak dewaluująca małżeństwo. Najpierw ZSRR wprowadził „rozwód korespondencyjny za 3 ruble" z rewolucją seksualną i łatwą aborcją rozbijającymi tradycyjne społeczeństwo. W Europie do lat 60. instytucje prawa publicznego utrzymywały jednak ów ciężki obowiązek „bycia razem". Rozwód istniał, ale był trudny. Potem jednak stopniowo demontowano instytucje chroniące rodzinę, aż małżeństwo stało się „umową wejścia i wyjścia" zależną od autonomicznej woli stron. Ułatwiła to rewolucja seksualna...

Mówi pan o sławnym raporcie Kinseya, sławiącym wolny seks?

Kinsey to szarlatan i pedofil, traktujący seksualność jako działanie bez konsekwencji. Rewolucja seksualna była jednym z taranów rozbijających cywilizowane struktury relacji między kobietami a mężczyznami i marzeniem rewolucjonistów pragnących zniszczyć rodzinę. Spójrzmy choćby na eugeniczny program kontroli urodzin Margaret Sanger czy „badania" Margaret Mead sławiące seks bez zobowiązań na Samoa. Szła za tym pigułka antykoncepcyjna, rozwód bez orzekania o winie czy aborcja.

Sanger w 1916 roku zalecała płukanie pochwy lizolem i dwuchlorkiem rtęci, niemniej lata 60. to już nie czas „piekła kobiet" opisywanego przez Boya-Żeleńskiego, kiedy to za jedyny środek antykoncepcyjny służył plasterek cytryny....

Oczywiście. Antykoncepcja uczyniła kobietę niezależną od naturalnej seksualności. Niemniej twierdzenie, że seksualność nie ma konsekwencji oraz jest identyczna u obu płci niesie z sobą dramatyczne skutki, szeroko już opisane.

Jakie to skutki?

„Wyzwolenie seksualne" przyniosło prawdziwy raj! Tyle że mężczyznom. Od tysięcy lat marzyli, by mieć dostęp seksualny do jak największej liczby kobiet, bez żadnych zobowiązań i konsekwencji. Ale kultura i religia trzymały ich na smyczy.

Kobietom też nie wypadało uprawiać seksu na pierwszej randce. Teraz mogą.

I co z tego? „Gdy prawo umożliwiło szybki rozwód bez orzekania o winie, trzy czwarte moich kolegów porzuciło swoje stare żony i ożeniło się z młodszymi" – wspominał niedawno z rozrzewnieniem znajomy profesor z Harvardu. Sądzi pani, że działa to w obie strony? Nastąpiła jednocześnie brutalizacja wzajemnych relacji, także seksualnych. Jednym z największych kłamstw ruchu radykalnie feministycznego jest np. twierdzenie, że małżeństwo zniewalało kobiety.

A nie było tak?

Nie. Bo jeśli już „zniewalało", to obie strony – nakładając na nie obowiązki. Ideologia „wyzwolenia" degraduje sens dyscypliny i podporządkowania zachcianek wartości wspólnej. Wybieramy luźny związek, by w razie takiej chęci użyć klawisza „exit". Ba, nawet wchodząc w (rozerwalny przecież) układ prawny, zabezpieczamy się pieczołowicie, bo nikt nikomu nie ufa.

Angelina Jolie i Brad Pitt umówili się ponoć, że kto pierwszy zdradzi, traci majątek i prawo do opieki nad dziećmi.

Widzi pani, dawniej trenowano nas do społecznych ról na rzecz wspólnoty małżeńskiej. W kulturze liberalnej zaś wyznacznikiem życiowej satysfakcji jest „realizacja siebie" z absolutną kontrolą nad swoim losem. Konsekwencją jest tratowanie dziecka nie jako daru, lecz wyboru lub kłopotu. Stąd idea, jakoby abortowanie płodu było absolutnym prawem kobiety, czyli „prawem człowieka".

O prawo do aborcji walczyły kobiety...

Które kobiety? Istnieje przecież wiele feminizmów. Obok wersji lewicowo-liberalnej mamy radykalnie inny, potężny feminizm chrześcijański. Sufrażystki też walczyły o prawa wyborcze. Aborcja jednak była dla nich wyrazem męskiej dominacji nad kobietami. Inaczej dla drugiej fali, która przeszła w latach 60. Betty Friedan, pisząc klasyczną dziś „Mistykę kobiecości", dała feminizmowi marksistowskie uzasadnienie...

Przypomnijmy: jesteśmy na zamożnym amerykańskim przedmieściu. Mąż w pracy, dzieci w szkole, a ona, patrząc na pustą ulicę, pyta siebie: czy to wszystko, co mnie w życiu czeka?

Friedan uznała, że problem polega na patriarchalnym wtłoczeniu kobiety w rolę „kury domowej" bez możliwości pracy zawodowej i spełniania ambicji poza domem. I że czas się z tego wyzwolić. Przyjęła jednak jedno błędne założenie.

Jakie?

Że dom i macierzyństwo nie mają wartości samoistnej, a rozwój zawodowy to istota równości. Tymczasem stan ducha bohaterki „Mistyki kobiecości" nie różnił się specjalnie od stanu większości mężów, którzy ślęcząc w biurze nad papierami i popatrując w okno, zadawali sobie pytanie każdego mężczyzny po 40.: czy to wszystko, co w życiu osiągnąłem? Kobietę wyzwoliła bardziej technologia niż feminizm. Obowiązki domowe zajmujące babciom cały dzień naszym matkom zabierały już tylko kilka godzin, pozostawiając wolny czas...

...na realizację zawodową.

Tak. Tyle że z czasem ta „możliwość" stała się feministycznym wymogiem realizacji na obu tych płaszczyznach, co do dziś budzi kobiecą konsternację. Wmawiając im, że tylko praca zawodowa ma znaczenie i wyznacza status społeczny, feminizm wykonał brudną robotę za brutalny turbokapitalizm szukający nowych pracowników. Wierzy pani, że jakakolwiek kobieta „realizuje się", układając towar w Biedronce za kilka groszy?

Nie wiem.

Życie mądre zawsze jest polifoniczne i brak pełnej realizacji na jednym polu rekompensuje realizacja na innym. Kobieta, mając dziś równe prawa, może wszystko, lecz w pewnym momencie musi wybrać, bo nie sposób realizować się wszędzie. Mężczyzna nie ma zaś takiego wyboru, jest zatem bardziej „wolny" i ma więcej czasu. Dziecko trzyma bowiem klucz do życia zdecydowanej większości kobiet.

Friedan w późniejszych pracach uznała, że aktywizacja zawodowa kobiet nie spełniła pokładanych w niej nadziei. Zamiast wyzwolenia nałożyła na nie bowiem podwójne obciążenie: pracy zawodowej i w domu.

Amerykańskie kobiety w latach 60. miały jeszcze inny problem: co się stanie, gdy poświęcę się karierze zawodowej (a muszę być samowystarczalna, bo małżeństwo już mnie nie chroni) i zajdę w ciążę? Nie było wtedy solidnego prawa pracy i ciężarne po prostu zwalniano. Stąd żądanie aborcji, zalegalizowanej w USA w 1973 roku. Prawo to jednak stopniowo stało się żądaniem aborcji na życzenie, pod hasłem „Mój brzuch, moja sprawa". I nawet ojciec dziecka stał się tu jedynie petentem...

Wie pan, jest taka powieść S. Larssona „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet"... Ale czy nie mówił pan, że ruch aborcyjny to przecież męska robota?

Męska, bo drugim napędzającym go motorem była „radosna twórczość seksualna" rewolucji kulturowej. Brak dyscypliny i etyki seksualnej wywołał chaos niechcianych ciąż, rozwodów, tragedii dzieci. Aborcja zaś stała się wyborem podsuwanym przez mężczyzn, bo był to często jedyny sposób ucieczki od zobowiązań. Pisał o tym w gorzkiej książce „Ręka Boga" Bernard Nathanson, lekarz i proaborcyjny aktywista, który po latach pracy w klinice aborcyjnej stał się jej zagorzałym przeciwnikiem.

W dokumencie „Zaćmienie umysłu" pokazał na ekranie jak ćwiartuje się podczas zabiegu abortowany płód. Wróćmy jednak do feminizmu. Mamy teraz trzecią falę...

Nazwijmy ją gender-feminizmem. Przypomnę, że „gender" znaczy tyle, co płeć kulturowa. Czyli to, jacy jesteśmy jako płcie we wzajemnych relacjach, określa kultura. Cóż, z punktu widzenia zdrowego rozsądku to banał. Tyle że gender-feminizm poszedł dalej, twierdząc, że różnice te nie są próbami wzajemnego dopasowania, ale że nie mają sensu. Są za to objawem opresji, definiując „kulturowo" kobietę do ról nierównych mężczyznom. I że tożsamość płciowa to czysty wybór.

No tak, w podręczniku szkolnym dzieci widzę, że jak mamusia gotuje, to tatuś naprawia rower (dawniej czytał gazetę).

Ok. Ale czy to opresja? Czy raczej podział sił przyjęty w antropologii judaistycznej czy chrześcijańskiej, a uznany jako komplementarny przez małżonków? Gdzie w tym feminizmie jest w takim razie jest ów „punkt dojścia", w którym relacje między „genderami" będą równe? Jeżeli rozmontujemy mądrość kultury, religii i doświadczenia ludzkiego, „wyzwalając" się od nich jako od narzuconych „genderowych" ról znaczy to, że punktem dojścia jest absolutna równość we wszystkich sferach i sposobach życia kobiet i mężczyzn.

Tak nie jest.

Ale kobiety, które się przed tym bronią, traktowane są jako posiadaczki „fałszywej świadomości", z której należy je „wyzwolić". Tymczasem jeśli uznamy, że ideologia ta jest warunkiem równości to państwo sprawiedliwe musi narzucić politykę społeczną ją realizującą. To źródło prawa wymuszającego tzw. gender mainstreaming w UE.

Chodzi o włączenie zasady równości w główny nurt polityki...

...i walkę bez końca. Programy edukacyjne, mikroregulacje prawne, „praca nad świadomością" itd. Czy wie pani, jak przekształcane są prawa? Choćby prawo do prywatności: w USA rozumiane było niegdyś jako brak ingerencji w życie prywatne. Potem przedefiniowano je na prawo do ochrony każdego prywatnego stylu życia przed publicznym i prywatnym wartościowaniem.

Uważam się za słonia i nikomu nic do tego?

Otóż to. W 1992 roku sędzia Sądu Najwyższego USA orzekł, że każdy ma publicznie gwarantowane prawo sformułowania swojej własnej koncepcji życia, relacji do świata, kosmosu itd. Z tak zdefiniowanego prawa do prywatności wywiedziono tzw. prawa reprodukcyjne, obejmujące wszystkie decyzje dotyczące seksualności i preferencji seksualnych. Tylko że formułując prawo w oderwaniu od moralności czy szerszego celu społecznego można przedefiniować wszystko.

Sama decyduję, kim jestem: mężczyzną, kobietą, hybrydą tych dwóch?

Albo że chce pani być homo albo trans. „Tak definiuję mój styl życia i go wybieram". Konsekwencją tej zmiany było np. uznanie w USA małżeństwa homoseksualnego za konstytucyjne. Przy czym nie jest to rozszerzenie równościowego prawa do małżeństwa na pary homoseksualne, ale zdefiniowanie na nowo antropologii dotychczasowego małżeństwa, które przestało być tym samym chronione przez prawo.

Dlaczego to redefiniuje małżeństwo?

Bo nawet wprowadzenie ślubu cywilnego w XVIII wieku nie podważyło istoty związku małżeńskiego zakładającej, że istnieje fundamentalny rdzeń oparty na komplementarności płci w celu stworzenia dobrego środowiska do wychowania dzieci, spełniania potrzeb emocjonalnych i ekonomicznych małżeństwa. Dawniej pełniło ważną funkcję społeczną, teraz ma służyć zaspokojeniu emocjonalno-seksualnych potrzeb pary, narzucając też nowy sposób widzenia świata.

Bez przesady.

Proszę pomyśleć: nie chodzi tu przecież o uznanie praw publicznych homoseksualistów, ale o unieważnienie jakiejkolwiek różnicy płci jako zasadniczej dla istoty małżeństwa. A rodzi to gigantyczne konsekwencje polityczno-prawne dla wielu innych relacji: wolności religijnej, edukacji. Czego mamy uczyć nasze dzieci? Ale to nie wszystko. Z punktu widzenia tak rozumianego prawa inne przekazy muszą być podejrzane lub delegitymizowane jako nieuwzględniające radykalnej zasady równości i sprawiedliwości.

No właśnie. „Czarny marsz" miał być reakcją na polityczną próbę ograniczenia prawa do aborcji jako prawa kobiety...

Tymczasem spór toczy się na głębszym poziomie. To starcie światopoglądów. Europa liberalna marzy dziś o wyzwoleniu do zwierzęcości, „dobrym dzikusie", o którym pisał przed laty J.J. Rousseau. Jednak jeśli nie kieruje nami obiektywna idea dobra i porządek moralny niezależny od ludzkich preferencji, pozbawieni jesteśmy kompasu innego niż własne emocje, sentymenty i „chcenie". Mało tego, w takiej wizji świata reguły politycznej poprawności i „moralnego" życia dyktują...

...Najsilniejsi?

Owszem. Ekonomicznie, kulturowo, medialnie. Po co mieliby zginać kark, by szanować słabszych, skoro wobec braku uniwersalnych punktów odniesienia, zawsze są w stanie jakoś uzasadnić swoje racje, narzucając je? Pokolenie '68 jako pierwsze uznało ludzkość za zdolną do samozdefiniowania, samooświecenia i samozbawienia. Co za pycha!

Prof. Andrzej Bryk jest prawnikiem i historykiem idei, profesorem nadzwyczajnym na Wydziale Prawa i Administracji UJ. Doktoryzował się z myśli liberalnej w doktrynie Daniela Bella. Ostatnio opublikował m.in. „Konstytucjonalizm. Od starożytnego Izraela do liberalnego konstytucjonalizmu amerykańskiego" (2013).

Czytaj więcej:

"Polacy mają problem z zaufaniem społecznym"

Coaching: ratunek czy kuglarstwo

Seniorzy z turbodoładowaniem

Plus Minus: Polski projekt zakazu aborcji rozjuszył niedawno Parlament Europejski. Czy prawo do zabijania płodu jest aż tak istotnym prawem człowieka? O co tak naprawdę ta wrzawa?

Prof. Andrzej Bryk: O zdobycze rewolucji. Liberalny świat Zachodu wciąż jest przecież w stanie rewolucji kulturowej trwającej od półwiecza. Co więcej, pokolenie wychowane w tym duchu rządzi teraz Unią Europejską. Przypomnę, że fundamentem tej rewolucji było założenie, że cały dorobek kulturowo-religijny Zachodu jest strukturą opresji, od której należy się uwolnić, budując nowe społeczeństwo równych praw. Jak? Teraz na przykład prowadzi się operację na języku, zmieniając definicję pojęć.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Afera w środowisku LGBTQ+: Pliki WPATH ujawniają niewygodną prawdę
Plus Minus
Armenia spogląda w stronę Zachodu. Czy ma szanse otrzymać taką pomoc, jakiej oczekuje
Plus Minus
Wolontariusze World Central Kitchen mimo tragedii, nie zamierzają uciekać przed wojną
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Iran i Izrael to filary cywilizacji
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Nie z Tuskiem te numery, lewico