Wyobraźcie sobie państwo pana Jourdaina, który nagle odkrył, że mówi prozą. Patrzy w prawo, patrzy w lewo i nagle odkrywa, że inni też mówią prozą. Nagle uzmysławia sobie, że w szkole uczono go też mówić prozą, podobnie mówi ksiądz w kościele, a nawet w ten sposób rozmawiał ze swoimi rodzicami. Nawet jego najlepszy przyjaciel, którego uważał za postać całkiem nonkonformistyczną i nieidącą za głosem większości, też mówi prozą. I wtem w głowie pana Jourdaina pojawia się myśl: a może to jeden wielki spisek? Może ktoś wymyślił mówienie prozą w taki sposób, żeby wpłynąć na całe pokolenia ludzi, a nikt z nich sobie tego nie uświadamia? Miliony autorów powieści, dziennikarzy i zwykłych ludzi przekazują swoją wizję świata prozą, po to, by utrwalić ją jako wyższy sposób komunikacji. A przecież wiadomo, że natura tak stworzyła człowieka, że od urodzenia mówi wierszem. Książka telefoniczna? Nawet ona jest pisana prozą, podobnie jak prognoza pogody. Opowiadania, podręczniki? Wszystko proza.
To skojarzenie z „Mieszczanina szlachcicem" Moliera przyszło mi na myśl, gdy czytałem książkę Marka Migalskiego „Naród urojony". Ten świetny skądinąd analityk życia politycznego – przy okazji mój serdeczny przyjaciel – z zaskoczeniem człowieka, który odkrył, że mówi prozą, zaczyna dowodzić, że choć narody nie są osobnym bytem, to jednak ich istnienie jest wzmacniane przez państwo, wychowanie patriotyczne, sportowe emocje, kapitalizm i demokrację. Dla Migalskiego to jednak odkrycie niezwykłe, ponieważ uważa on, że... narodów wcale nie ma, że są one tylko urojeniem. Rzeczywiście, jeśli ktoś uzna, że narody nie istnieją, to nagle cała historia wydaje się oszustwem, patriotyzm – nieporozumieniem, a cała narodowa otoczka, którą posiadają nowoczesne państwa – jednym wielkim kłamstwem. Pomimo to założenia, które przyjmuje autor „Narodu urojonego", są właściwe.
Internet urojony?
Książka Marka Migalskiego jest cennym źródłem wiedzy dla wszystkich, który interesują się procesem powstawania narodów. W niezwykle ciekawy i erudycyjny sposób pokazuje, jakie zależności występują między nowożytnością, która strąciła Boga z piedestału i postawiła na tym miejscu naród, a nowoczesnymi nacjonalizmami. Pokazuje też, jak protestantyzm okazał się świetnym podglebiem dla procesu narodowotwórczego. Tyle tylko, że dla samego autora nie jest to element historii idei, lecz raczej rekonstrukcja wielkiego spisku, zawiązanego przez wyznawców realnego istnienia narodów.
Dlaczego naród jest urojony? Migalski zaczyna od uwagi historycznej – wszak przez większą część swej historii ludzkość obchodziła się bez narodów. Jeśli porównamy dziesiątki czy setki tysięcy lat trwania gatunku z kilkoma stuleciami istnienia narodów, dostrzeżemy ich przypadkowość. Zgoda, ale z faktu, że internet istnieje jeszcze krócej niż narody, że rewolucja technologiczna to zaledwie ułamek promila historii ludzkości, nie wynika wcale, że uroiliśmy sobie istnienie internetu.
By udowodnić fikcyjność tego tworu, Migalski przywołuje definicję narodu, która odsyła do języka, religii, obszaru, historii, samodzielnej gospodarki. I znajduje wyjątki – np. Austriacy i Niemcy posługują się tym samym językiem, a jednak są osobnymi narodami. Tylko Żydzi mają osobną religię, a istnieją też narody, które nie mają żadnego terytorium. Tych kilka wyjątków przekonuje autora, że naród wcale nie istnieje. Tyle tylko, że to bardzo słaby argument. Gdybyśmy bowiem przyjrzeli się biologii, która stwierdza, że jakaś roślina występuje w danych okolicznościach, średnio ma jakąś wysokość, długość liści i ułożenie kwiatów, a następnie przebadali wiele roślin z tego gatunku i skonstatowali, że jeden jest dłuższy, inny niższy, jeszcze inny szerszy, a niektóry ma całkiem inny kolor, moglibyśmy równie dobrze stwierdzić, że dany gatunek jest czymś urojonym.