Marek Migalski i nacjonalistyczny spisek

„Naród urojony" Marka Migalskiego jest połączeniem erudycyjnego wywodu i błędnych założeń, ciekawych uwag i kompletnie nietrafionych wniosków.

Aktualizacja: 22.10.2017 05:20 Publikacja: 19.10.2017 15:35

Marek Migalski

Marek Migalski

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski

Wyobraźcie sobie państwo pana Jourdaina, który nagle odkrył, że mówi prozą. Patrzy w prawo, patrzy w lewo i nagle odkrywa, że inni też mówią prozą. Nagle uzmysławia sobie, że w szkole uczono go też mówić prozą, podobnie mówi ksiądz w kościele, a nawet w ten sposób rozmawiał ze swoimi rodzicami. Nawet jego najlepszy przyjaciel, którego uważał za postać całkiem nonkonformistyczną i nieidącą za głosem większości, też mówi prozą. I wtem w głowie pana Jourdaina pojawia się myśl: a może to jeden wielki spisek? Może ktoś wymyślił mówienie prozą w taki sposób, żeby wpłynąć na całe pokolenia ludzi, a nikt z nich sobie tego nie uświadamia? Miliony autorów powieści, dziennikarzy i zwykłych ludzi przekazują swoją wizję świata prozą, po to, by utrwalić ją jako wyższy sposób komunikacji. A przecież wiadomo, że natura tak stworzyła człowieka, że od urodzenia mówi wierszem. Książka telefoniczna? Nawet ona jest pisana prozą, podobnie jak prognoza pogody. Opowiadania, podręczniki? Wszystko proza.

To skojarzenie z „Mieszczanina szlachcicem" Moliera przyszło mi na myśl, gdy czytałem książkę Marka Migalskiego „Naród urojony". Ten świetny skądinąd analityk życia politycznego – przy okazji mój serdeczny przyjaciel – z zaskoczeniem człowieka, który odkrył, że mówi prozą, zaczyna dowodzić, że choć narody nie są osobnym bytem, to jednak ich istnienie jest wzmacniane przez państwo, wychowanie patriotyczne, sportowe emocje, kapitalizm i demokrację. Dla Migalskiego to jednak odkrycie niezwykłe, ponieważ uważa on, że... narodów wcale nie ma, że są one tylko urojeniem. Rzeczywiście, jeśli ktoś uzna, że narody nie istnieją, to nagle cała historia wydaje się oszustwem, patriotyzm – nieporozumieniem, a cała narodowa otoczka, którą posiadają nowoczesne państwa – jednym wielkim kłamstwem. Pomimo to założenia, które przyjmuje autor „Narodu urojonego", są właściwe.

Internet urojony?

Książka Marka Migalskiego jest cennym źródłem wiedzy dla wszystkich, który interesują się procesem powstawania narodów. W niezwykle ciekawy i erudycyjny sposób pokazuje, jakie zależności występują między nowożytnością, która strąciła Boga z piedestału i postawiła na tym miejscu naród, a nowoczesnymi nacjonalizmami. Pokazuje też, jak protestantyzm okazał się świetnym podglebiem dla procesu narodowotwórczego. Tyle tylko, że dla samego autora nie jest to element historii idei, lecz raczej rekonstrukcja wielkiego spisku, zawiązanego przez wyznawców realnego istnienia narodów.

Dlaczego naród jest urojony? Migalski zaczyna od uwagi historycznej – wszak przez większą część swej historii ludzkość obchodziła się bez narodów. Jeśli porównamy dziesiątki czy setki tysięcy lat trwania gatunku z kilkoma stuleciami istnienia narodów, dostrzeżemy ich przypadkowość. Zgoda, ale z faktu, że internet istnieje jeszcze krócej niż narody, że rewolucja technologiczna to zaledwie ułamek promila historii ludzkości, nie wynika wcale, że uroiliśmy sobie istnienie internetu.

By udowodnić fikcyjność tego tworu, Migalski przywołuje definicję narodu, która odsyła do języka, religii, obszaru, historii, samodzielnej gospodarki. I znajduje wyjątki – np. Austriacy i Niemcy posługują się tym samym językiem, a jednak są osobnymi narodami. Tylko Żydzi mają osobną religię, a istnieją też narody, które nie mają żadnego terytorium. Tych kilka wyjątków przekonuje autora, że naród wcale nie istnieje. Tyle tylko, że to bardzo słaby argument. Gdybyśmy bowiem przyjrzeli się biologii, która stwierdza, że jakaś roślina występuje w danych okolicznościach, średnio ma jakąś wysokość, długość liści i ułożenie kwiatów, a następnie przebadali wiele roślin z tego gatunku i skonstatowali, że jeden jest dłuższy, inny niższy, jeszcze inny szerszy, a niektóry ma całkiem inny kolor, moglibyśmy równie dobrze stwierdzić, że dany gatunek jest czymś urojonym.

Jedno wielkie nieporozumienie

Autor przekonuje też, że naród jest pojęciem solipsystyczno-wolicjonalnym. Sęk w tym, że solipsyzm definiuje jako swego rodzaju nominalizm pojęciowy – narody według niego istnieją tylko w umysłach ich członków, nie są obiektywnie istniejącym bytem. Kłopot polega jednak na tym, że solipsyzm to pogląd kwestionujący nie tylko obiektywne istnienie ogólnych pojęć, takich jak „naród", lecz w ogóle świata zewnętrznego. Zwolennik solipsyzmu przekonuje, że pewne jest tylko to, że istnieje jego jaźń, wszystko inne może być zaś złudzeniem. Dziwne, że dwoje profesorów filozofii, którzy recenzowali tę książkę – Agata Bielik Robson oraz Jan Hartman – nie zwrócili uwagi na ten błąd. Widać słuszność tez przedstawionych przez autora była dla nich ważniejsza niż intelektualne instrumentarium.

Mimo to uzbrojony argumentami dowodzącymi, że narody wcale nie istnieją, Migalski buduje dalej swój wywód, pokazując, że właściwie cała historia ludzkości to dzieje wielkiego nieporozumienia. Uczciwie trzeba przyznać, że jego rozważania o tym, jakie elementy nowoczesności umacniały narody, są niezwykle interesujące. Wywody dotyczące upadku religijnej legitymizacji władców po upadku religii, którą zastąpiła wiara w wieczny naród, na którego czele stał władca, czy też rozważania o tym, jak indywidualistyczny kapitalizm i demokratyzacja społeczeństw wzmacniały przekonanie o istnieniu narodów, są niezwykle błyskotliwe. Nie zmienia to jednak faktu, że nie przekonują one o tym, że narody są całkowitą fikcją, polityka zaś od kilkuset lat oparta jest na jednym wielkim narodowym kłamstwie.

Opisując, jak system edukacji wspiera myślenie w kategoriach narodowych, Migalski daje przykład nauki historii czy geografii, która przedstawiana jest przez pryzmat narodowy. Pytanie jednak, czyjej geografii miałyby się uczyć dzieci? Tu dochodzimy do konsekwencji przyjętych przez Migalskiego założeń. Choć pisze on, że narody zastąpiły istniejące wcześniej grupy etniczne i w tym sensie mają pewne naturalne źródło, de facto nie polemizuje z nacjonalizmem, lecz z faktem, że natura człowieka wymaga pewnego zakorzenienia. Ludzie mają korzenie rodzinne, regionalne i narodowe. Szkoła rzeczywiście to zakorzenienie wzmacnia, ucząc historii narodowej, języka narodowego czy narodowej geografii. Człowiek nie jest bytem całkowicie abstrakcyjnym, zakorzenienie jest elementem jego tożsamości.

Wygląda więc na to, że politolog przyjmuje skrajnie liberalną wersję ludzkiej natury, według której człowiek jest bytem całkowicie wolnym i racjonalnym. Czy przywiązanie do wspólnoty rodzinnej, narodowej czy religijnej jest racjonalistyczne? Z tego, co pisze Migalski, może wynikać, że nie. A zatem stanowi ono ograniczenia ludzkiej wolności. Mamy tu więc ślady XX-wiecznej lewicowej wizji, według której człowiek osiąga wolność, emancypując się od swoich tożsamości, od kultury, religii, obyczaju.

Głupie godła i brzydkie hymny

W dodatku wizja Migalskiego jest dość materialistyczna. Pisze, że państwo buduje tożsamość narodową, marnując pieniądze na pomniki, łuki czy kopce. „Nie ma więc tu żadnej innej korzyści poza integracją narodową, budowaniem opowieści o wyjątkowości danej nacji i jej świetności". Sęk w tym, że przy takim podejściu politolog wylewa dziecko z kąpielą i sprowadza całą sferę ducha, kultury do nacjonalizmu, to zaś bardzo mocna materialistyczna redukcja człowieka wynikająca z czysto utylitarystycznych założeń. Tak samo ma się rzecz z jego krytyką powstawania muzeów narodowych – które wszak zakorzeniają człowieka w pewnej cywilizacji, kulturze czy systemie wartości niekoniecznie związanym z nacjonalizmem. Ten sam problem widać w przypadku opisywanej przez byłego europosła miłości do reprezentantów narodowych w sporcie. Sprowadzanie wszystkiego do nacjonalizmu jest nieporozumieniem z jednego prostego powodu – największe emocje np. w futbolu budzą rozgrywki ligowe.

Niechęć Migalskiego do narodów chwilami przewyższa chłodny osąd badacza. Weźmy choćby fragment dotyczący symboli narodowych: „Godło może być piękne, ale może być też zupełnie głupie – na przykład może być nim kogut. Albo dwugłowy orzeł. Ważne, by było i by demos się nim zachwycał. [...] Identycznie sprawa ma się z hymnem – zazwyczaj są to kompozycje pompatyczne i pozbawione wdzięku. [...] Tyle tylko, że członkowie narodu, który ma być integrowany przez ów hymn, słuchają go po tysiąckroć, nim jeszcze osiągną pełnoletność – dlatego nie są zdolni do dostrzeżenia żałosnego zazwyczaj charakteru zarówno melodii, jak i słów". Dlatego też można odnieść wrażenie, że – skądinąd świetnie napisana i ciekawa jako zapis historii pewnej idei książka Migalskiego – ma być nie tyle rozprawą naukową, ile pamfletem na nielubiane przez niego narody.

Podejrzliwość autora widać też tam, gdzie chodzi o prognozę pogody, która na ogół przedstawia warunki atmosferyczne na obszarze zamieszkanym przez dany naród. „Polacy zatem, zupełnie nieświadomie, odczytają komunikat o tym, że są częścią pewnej wspólnoty (połączonej nawet tak banalnymi sprawami, jak zbyt wysoka temperatura lub lokalne powodzie na Mazurach), a wspólnota ta jest z kolei pępkiem świata, państwem środka.

Walka z wiatrakami

Swe prawdziwe intencje Migalski zdradza na samym końcu książki, gdy stawia ciekawe pytanie – jak to się dzieje, że po latach zohydzania przez liberałów i lewicę narody wciąż istnieją. „Jakim sposobem koncepcję narodu – tak parcianą, prymitywną i na pierwszy rzut oka fałszywą – ukochali obywatele wszystkich państw – od Ameryki, przez Afrykę, po Azję i Oceanię?".

Co ciekawe, sam autor odpowiada sobie na to pytanie parę stron dalej: „Nacjonalizm wyszedł zwycięsko ze wszystkich wojen ideologicznych, bowiem najtrafniej odczytał naturę ludzką i się do niej dopasował. A naród okazał się jedynie ostatnią (choć być może nieostateczną) formą odwiecznego sposobu organizowania się ludzi we wspólnoty".

Czy więc problemem nie jest raczej sama definicja nacjonalizmu, jaką posługuje się Marek Migalski? Określa on tym pojęciem nie pewne wynaturzenie patriotyzmu, egoizm narodowy, negatywne nastawienie do innych narodów. Nie, dla Migalskiego nacjonalizmem ma być przekonanie, że naród jest czymś realnie istniejącym, połączone z przekonaniem o jego wieczności, boskim pochodzeniu i religijnym uzasadnieniu, czymś koniecznym i niemal absolutnym. Tyle tylko, że tak przedstawiony nacjonalizm jest zjawiskiem marginalnym, występującym tylko w najbardziej radykalnym z radykalnych skrzydeł radykalnych nacjonalistów.

„Naród jest urojeniem. Sztucznym, niebezpiecznym, groźnym, fałszywym, fantomowym i prymitywnym urojeniem" – pisze Migalski w ostatnim zdaniu swojej książki. Ale jeśli coś jest rzeczywiście urojeniem, to wizja narodu i nacjonalizmu taka, jaką nakreślił autor książki. Uroił on je sobie na potrzeby swej książki, a następnie stoczył z nimi zażartą walkę.

Wyobraźcie sobie państwo pana Jourdaina, który nagle odkrył, że mówi prozą. Patrzy w prawo, patrzy w lewo i nagle odkrywa, że inni też mówią prozą. Nagle uzmysławia sobie, że w szkole uczono go też mówić prozą, podobnie mówi ksiądz w kościele, a nawet w ten sposób rozmawiał ze swoimi rodzicami. Nawet jego najlepszy przyjaciel, którego uważał za postać całkiem nonkonformistyczną i nieidącą za głosem większości, też mówi prozą. I wtem w głowie pana Jourdaina pojawia się myśl: a może to jeden wielki spisek? Może ktoś wymyślił mówienie prozą w taki sposób, żeby wpłynąć na całe pokolenia ludzi, a nikt z nich sobie tego nie uświadamia? Miliony autorów powieści, dziennikarzy i zwykłych ludzi przekazują swoją wizję świata prozą, po to, by utrwalić ją jako wyższy sposób komunikacji. A przecież wiadomo, że natura tak stworzyła człowieka, że od urodzenia mówi wierszem. Książka telefoniczna? Nawet ona jest pisana prozą, podobnie jak prognoza pogody. Opowiadania, podręczniki? Wszystko proza.

Pozostało 89% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów