Irena Lasota: Gdy poczułam się jak Mojżesz

W Nowym Jorku mieszkałam od 1972 do 1984 roku. Nie wyobrażałam sobie wtedy, że kiedykolwiek będę chciała mieszkać w innym mieście. Nie przeszkadzała mi jazda metrem, brudnym i hałaśliwym, karaluchy czy choćby szczury. Nawet to, że zostałam napadnięta przez młodzieńca z nożem (policja go złapała, zanim mnie dogonił), umiałam przekształcić w ciekawą historię do zabawiania znajomych.

Aktualizacja: 21.10.2017 09:07 Publikacja: 19.10.2017 16:31

Irena Lasota: Gdy poczułam się jak Mojżesz

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Do Stanów wróciłam z Francji po dziesięciu latach, ale już nie do Nowego Jorku, lecz do Waszyngtonu, w którym tęskniłam za pizzą, kinami, teatrami, tłumem różnokolorowych ludzi, przechodzeniem na czerwonych światłach i nawet bezustannym wyciem syren wozów policyjnych i strażackich. Tęsknota przechodziła mi po każdym, coraz rzadszym, wypadzie do Nowego Jorku, aż w zeszłym tygodniu przysięgłam sobie, że będę unikała Manhattanu jak ognia.

Po prawie pięciu godzinach jazdy autobusem (obiecałam sobie, że już nie będę jeździć autobusami na dłuższych trasach) wyszłam (zostałam wypluta) z czeluści podziemnego dworca wprost na środek świata – 42. Ulicę, 400 metrów od Times Square. Na ulicy tłum był tak zbity, że przez jezdnię przechodziło się grupami (od czasów burmistrza Giulianiego już nikt nie przechodzi na czerwonych światłach) i ciągnąc niewielką walizkę, praktycznie stałam w miejscu – nie było miejsca dla nas obu. A tłum był przedziwny. Uzbrojona policja, to normalne, ale między policjantami przesuwali się ludzie w najdziwniejszych mundurach, maskach, strojach, z plecakami, z których wystawał trotyl, z dziwnymi szczypcami zamiast rąk – wszyscy pasujący do siebie i niezwracający na siebie nawzajem uwagi. Tylko na mnie, siwą starszą panią z walizką na kółkach, mówiącą co chwilę „excuse me", patrzono jak na wariatkę. Gdy w końcu dotarłam na Times Square (a przedzierałam się na żałobną uroczystość mojego przyjaciela), tłum, jak wzburzony ocean, cisnął mnie w najgęstszą masę, w której zobaczyłam dziesiątki prawie, a może nawet całkiem, nagich pań pomalowanych w kolory flagi amerykańskiej, tęczowe i wszelkie inne, z którymi fotografowali się turyści.

Dotarłam w końcu do swego celu, Yale Clubu, i po pokonaniu trzech schodków znalazłam się w innym świecie. Dystyngowany spokój, panowie w garniturach bądź lekkich marynarkach, eleganckie panie, wszyscy jak ze starych filmów z Carym Grantem. Po dziesięciu minutach upodobniłam się do nich.

Dopiero późnym wieczorem, gdy z trudem dojechałam na Long Island, przyjaciele powiedzieli mi, że ta sobota była nawet jak na Nowy Jork niezwykła, bo odbywał się międzynarodowy Comic Con (nie mylić z COMECO-nem), czyli konwencja wielbicieli komiksów, anime, mangi i wszystkich pokrewnych gatunków, na którą przyjeżdża około 200 tysięcy gości, wszyscy oczywiście poprzebierani. Podobno podobna konwencja odbywa się w Łodzi, tyle że na mniejsza skalę.

A gołe panie na Times Square zaczęły się tam zbierać już jakiś czas temu, najpierw w proteście przeciw temu, że mężczyźni mogą chodzić z gołymi piersiami, a one nie, potem zrobiono z tego sprawę konstytucyjną, wolność słowa i podobne, a teraz to już jest przedsięwzięcie happeningowo-komercyjne, panie trafiają do internetu, a turyści płacą im za zaszczyt sfotografowania się z nimi.

Do Waszyngtonu postanowiłam wracać pociągiem. Też błąd, bo dworce i pociągi w Stanach bardziej przypominają Indie niż Europę. Znowu dziki tłum rzucający się do wąskiego wejścia, przy którym szersza od wejścia pani sprawdza bilety. Podchodzę z boku i pytam, czy schody ruchome (głębokie na trzy pietra) chodzą. Nie – odpowiada. Windy nie ma, pomocy znikąd, w Warszawie na Dworcu Centralnym przynajmniej jakiś bezdomny zazwyczaj oferuje, że zniesie walizkę. Decyduję się więc na drastyczny krok i mówię, że „I am handicaped" (czyli, że jestem niepełnosprawna), co w Stanach, w odróżnieniu od Polski, jest magicznym słowem. Na czas rozmowy ze mną pani przestała przepuszczać pasażerów, więc tłum (pachnący hamburgerami i smażonymi kurczakami) niebezpiecznie faluje, a pociąg powinien odjechać za 3 minuty. Pani chwilę się waha i podejmuje męską decyzję: przepuszcza mnie, schyla się, naciska guzik i schody ruszają w dół. Wstępuję na pierwszy schodek, za mną setki pasażerów. Spokojnie jedziemy w dół. Czuję się jak Mojżesz.

Do Stanów wróciłam z Francji po dziesięciu latach, ale już nie do Nowego Jorku, lecz do Waszyngtonu, w którym tęskniłam za pizzą, kinami, teatrami, tłumem różnokolorowych ludzi, przechodzeniem na czerwonych światłach i nawet bezustannym wyciem syren wozów policyjnych i strażackich. Tęsknota przechodziła mi po każdym, coraz rzadszym, wypadzie do Nowego Jorku, aż w zeszłym tygodniu przysięgłam sobie, że będę unikała Manhattanu jak ognia.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Armenia spogląda w stronę Zachodu. Czy ma szanse otrzymać taką pomoc, jakiej oczekuje
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Iran i Izrael to filary cywilizacji
Plus Minus
Wolontariusze World Central Kitchen mimo tragedii, nie zamierzają uciekać przed wojną
Plus Minus
Afera w środowisku LGBTQ+: Pliki WPATH ujawniają niewygodną prawdę
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
„Civil War” Alexa Garlanda to filmowa przestroga dla USA przed wojną domową